wtorek, marca 25, 2008

Niecodzienny raptularz – koniec marca 2008 r.

____________________________________________________

Uwaga! Z ostatniej chwili: po prawej, pod "Rozdziały blogowiska" znajdziecie link do audycji z dn. 12.04.08. Kliknijcie na datę i posłuchajcie audycji, w większości poświęconej Krzysztofowi Klenczonowi oraz planowanemu w Sydney cyklowi koncertów jego piosenek. A potem NIESPODZIANKA! Światowa premiera wspaniałej piosenki "Zbuntowany Anioł" - piosenki o Krzysztofie Klenczonie. Tekst napisali Janusz Kondratowicz i Wiesław Wilczkowiak, a muzykę nasza dziewczyna! Zamieszkała w Australii - Asia Łunarzewska. Asia również (rewelacyjnie!...) wykonuje tę piosenkę.

Natomiast na Fotogalerii sympatycznej 2 znajdziecie kilkadziesiąt unikalnych fotografii K.Klenczona ze zbiorów jego przyjaciół.http://www.celejewskafotogaleria.blogspot.com/
____________________________________________________

PRZEZ DWA MIESIĄCE NIC NIE NAPISAŁAM W RAPTULARZU!...
A tymczasem w Australii po zimnym, deszczowym lecie, nadeszła parna (wysoki stopień wilgotności), głównie słoneczna jesień. Właśnie kończy się jej pierwszy miesiąc. Pogoda taka, jak w Polsce w lato. Niestety wilgotność australijskiego klimatu zniechęca. Człowiek czuje się o wiele gorzej niż w suchym upale, wisząca w powietrzu para potęguje uczucie gorąca. Do tego nie ma wiatru! Oddycha się z trudem, a najgorsze, że wszystko jest wiecznie wilgotne, nawet cukierki się rozpuszczają, a cukier w cukiernicach skawala.



Na zdjęciu Colo River przepływająca przez polskie Bielany (Sydney).
Byłam tam tylko raz, było niesamowicie parno, gorąco i miliony komarów...

Najbardziej irytują mnie fałszywe burze. Grzmi, walą pioruny, a deszczu ledwo co nakapie i po burzy nadal jest parno i gorąco. Na domiar złego, jeśli już gdzieś porządnie leje, to na pewno nie w okolicach Warragamby (poniżej), gdzie mamy zbiornik wodny, zasilający całe Sydney. W związku z tym, grozi nam, że wody zabraknie! Zaludnienie coraz większe, przybywa domów, ulic, a o rozwiązanie problemu wody żaden rząd specjalnie się nie troszczy - tak jakby to nie była sprawa życia i śmierci!
Paradoks: największa wyspa świata, kąpiąca się w oceanach, stoi przed zagrożeniem utraty wody. Odsalarnie powinny działać co najmniej od 20 lat, a dopiero zaczęto ich budowę. Piłam odsoloną morską wodę na wyspie Rab, w byłej Jugosławii, już 36 lat temu. W smaku była niedostrzegalnie słona, za to gdy napuściło się jej do wanny, miała przepiękny, zielono-niebieski kolorek. I nawet jeśli lekko barwiła herbatę, to jednak było jej pod dostatkiem!...

Warragamba tama widziana z samolotu, foto z Flickr
Narazie Sydney ma szczęście, widać Pan Bóg dba, żeby w zbiorniku coś tam się kołysało.
Rząd „dba” wprowadzając restrykcje: nie wolno myć samochodów (nasz wiecznie zakurzony, myją deszcze) ogrodów podlewać (zużywamy na to wodę z pralki, zabija insekty, a roślinom nie szkodzi). Gorzej, że nic na zewnątrz nie można myć i wzrosły opłaty za wodę, więc przy coraz wyższych cenach za benzynę, nie ma co marzyć o samochodach ...na wodę. Zostaje tylko elektryczność, a i tej musimy oszczędzać...
I pomyśleć, już wiele lat temu geniusz Nikola Tesla chciał energią z wodospadu Niagara zasilić cały świat! Ale świat woli produkować broń, miliardy wciąż nowych gadżetow i innych niepotrzebnych dupereli idących na przemiał - bo na tym zarabiają potentaci, a kto by się zajmował sprawami zdrowia i życia maluczkich?
Ale podobno 21 grudnia 2012 roku i tak Ziemia się rozleci, więc co się martwić? I tym optymistycznym akcentem, kończę nieoptymistyczny wstęp po dłuższej absencji.

LICZBA CZYTACZY BLOGOWISKA WZROSŁA OSTATNIO
Liczniki (wszystkie razem) zarejstestrowały około 45 tysięcy wejść. Tak jakby od 1000 do 1500 otwarć tygodniowo.
Bardzo bym się cieszyła, gdybyście nie tylko otwierali, ale jeszcze czytali.
Nie musicie się ze mną zgadzać we wszystkim, ale ucieszę się też, jeśli Was sprowokuję, choćby do dyskusji. Politykę w Polsce w ogóle przestałam komentować, bo nie jestem w stanie zrozumieć, co tam się teraz dzieje, a dzieje się źle... A może ktoś z Polski zechce przysyłać mi swoje refleksje?

ZNÓW BARDZO DOBRA POWIEŚĆ! - ”CIEŃ WIATRU” CARLOSA RUIZ ZAFONA czterdziestoczteroletniego pisarza hiszpańskiego (urodzonego w Barcelonie).

Kolejna książka o książkach. Napisana w 2001 r. i już przetłumaczona na 20 języków, wydana w 30 krajach. W samej Hiszpanii sprzedano ponad milion jej egzemplarzy (informacja z 2006 r!).
Autor jest miłośnikiem powieści dziewiętnastowiecznej, za swoich mistrzów uznaje Dostojewskiego, Lwa Tołstoja i Dickensa.
„Cień wiatru” był wielokrotnie nagradzany i porównywany jest do powieści Artura Perez-Reverte (Dziewiąte wrota) i Umberto Eco (Imię roży).
Treść: zgodnie z tradycją rodu księgarzy, ojciec antykwariusz prowadzi swojego dziesięcioletniego syna do Cmentarza Zapomnianych Książek, ukrytego (dla zwykłych śmiertelników) w starym domu w centrum Barcelony. Tam, w labiryncie korytarzy półek z książkami wycofanymi ze sprzedaży, kierując się przeczuciem, chłopiec musi wybrać sobie jedną, by ją ocalić od zapomnienia.

Odtąd książka o tytule „Cień wiatru”, nieodwołalnie zwiąże się z jego życiem. Będzie szedł odnajdywanymi tropami tragicznych losów pisarza, a osoby związane z autorem (i sam autor) wkroczą do jego życia. Chłopiec, potem już dorosły mężczyzna, dzięki ludziom powiązanym z książką będzie uczestniczył w dziwnych i niebezpiecznych, często tragicznie kończących się przygodach. Książkę ilustrują stare czarno-białe fotografie, których autorem jest Francesc Catala-Roca. Akcja toczy się od 1945 do1966 r.
Powieść liczy ponad 500 stron, ale wszystkim, którzy lubią dobrą literaturę i ciekawą akcję, a nie glindolenie o niczym – polecam. Nie będziecie w stanie się nudzić i przeczytacie ją jednym tchem. Nie na darmo autor za mistrzów ma autorów opisujących pasjonujące historie!
Oto dwa bardzo istotne cytaty z książki:

Mówienie jest rzeczą głupców, milczenie – tchórzy, a słuchanie rzeczą mędrców.

Wierzę, że nic nie dzieje się przez przypadek(...) We wszystkim zawarty jest tajemny zamysł, którego nie pojmujemy.(...) Wszystko stanowi część czegoś, czego nie możemy pojąć, ale co nami włada.


Zatem jeśli sięgniecie po tę właśnie książkę z bibliotecznej półki, na pewno nie będzie to przypadek...

SWETRY?...
Selma często, kiedy widzi śpiącego kota, mówi: - Co to za sweter tam leży!
Racja, jak się który rozwali, wygląda jak sweter rozciągnięty w praniu. (Mamy już siedem takich swetrów – nie z naszej winy...)

MOJE P.S. nr 1 DO AUDYCJI WALENTYNKOWEJ
Ci, którzy słuchali, zauważyli, że ciągnąc za język rozmówców, sama się nie wypowiedziałam. Żeby więc było uczciwie – wypowiadam się.
Czy wierzę w miłość prawdziwą? Owszem, ale w dojrzewającą nie tylko w jednym życiu. Musimy przejść przez doświadczenia wielu, wielu czyśćców, żeby zrozumieć samo słowo miłość.
Przeczytałam gdzieś, że kochać jest trudno. Nieprawda. Kochać jest bardzo łatwo. Tylko nie każdego. Np. nie można kochać wszystkich łajdaków żyjących na Ziemi. I to oni przechodząc kolejne czyśćce uczą się jak być ludźmi i stają się GODNI kochania.
Nie można więc kochać łajdaka, ale można pomóc mu w zrozumieniu kim jest i jak ma się zmienić. Tylko, że przeprowadzenia takiej resocjalizacji może się podjąć tylko ktoś rzeczywiście skłonny do poświęcenia i do pomocy (choćby i łajdakowi...).
„Kocham wszystkich i chcę, żeby wszystko było ślicznie i bez problemów” – tak jest najłatwiej (bo bez wysiłku i zobowiązań...) powiedzieć. To objaw całkowitego niezaangażowania i najgroźniejszego egoizmu.

PS. nr 2 DO WALENTYNKOWEJ AUDYCJI
Moja pierwsza miłość... on nawet nie wie, że ukierunkował moje życie.
Miałam 14 lat, no i miłość mnie poraziła. Należałam wtedy do harcerstwa, które po odwilży utworzyło się na wzór Szarych Szeregów.

W końcu sierpnia, w parku na Tamce chyba (warszawskie Powiśle) było ognisko harcerskie, takie ogólne. Występowała „chórowa” - drużyna śpiewająca, działająca przy Operze Warszawskiej. Stałam blisko nich i zaczął się na mnie uporczywie gapić jeden z „chórowej”, który potem zaśpiewał solo, akompaniując sobie na gitarze. Jego piosenka mnie nie zauroczyła, bo była satyryczna, ale Tarantella Winklera, którą „chórowa” odśpiewała - owszem. Chłopak miał urodę oryginalną i płonące oczy. Musiały podziałać na niedoświadczoną czternastolatkę...
Tak się złożyło, że należał on też do drużyny zaprzyjaźnionej z naszą, a była to „czarna jedynka” z Reytana, co pozwoliło na dodatkowych kilka (ogólnych...) spotkań. Była to taka miłość platoniczna i jak w efekcie widać jednostronna. Na szczęście jednak... bo chłopak był podrywaczem.
Nigdy nie szanowałam mężczyzn wielu kobiet - są jak własność publiczna, a jestem indywidualistką. Ale, że chłopak był podrywaczem dowiedziałam się później. Narazie byłam zakochana i chcąc być tak dobra jak on, nauczyłam się grać akordy na gitarze. Nie było to trudne, na fortepianie zaczęłam grać w wieku 4 lat, a śpiewałam chyba od zawsze.

No i kiedy chłopak odwiedził swoją drużynę przebywającą na obozie na Mazurach (moja drużyna - 183-cia, przyjaźniła się z „jedynką” i razem jeździliśmy na obozy) zagraliśmy razem na wieczornym ognisku. Siedzieliśmy naprzeciwko i obserwowaliśmy się. Moja drużynowa (miała dziwne humory) potem była wściekła i pokrzykiwała, że nam się ...oczy błyszczały!... (To były czasy co? Niewinne...)
Jeszcze przez kilka dni widywaliśmy się, zawsze w grupie. Na żniwach, w czasie odpoczynku on głośno opowiadał dowcipy, zerkając jakie robi wrażenie i brzdąkał na gitarze. A po ostatnim ognisku, które wspólnie zorganizowaliśmy dla miejscowej ludności, podszedł do mnie, podał mi rękę i powiedział: „A my już wyjeżdżamy i ...bardzo nam przykro z tego powodu”. I to wszystko...

Widzieliśmy się potem jeszcze kilka razy na próbach w Operze (chodziłyśmy tam wydelegowane z naszej drużyny), ale nic z tego nie wyszło, koło chłopaka co i raz kręciła się inna dziewczyna.
I to od zazdrosnych dziewczyn z „chórowej” wyszło, że musimy się zdecydować na jedną z drużyn, wobec czego przestałyśmy przychodzić na próby.
Natknęłam się na niego jeszcze kilka razy na ulicy (chodziłam do Ogniska Muzycznego, niedaleko miejsca gdzie mieszkał) i wreszcie wszystko rozeszło się jak dym...
Po latach spotkaliśmy się w autobusie. Ja wyrosłam z brzydkiego kaczątka, a on wyglądał na zmęczonego. Patrzył na mnie, dokąd nie wysiadłam, ale nie wiem, czy mnie poznał.
Wiedziałam, że był geniuszem matematycznym, tak zapewniali jego koledzy. Wydawało mi się, że jest ode mnie kilka lat starszy, bo wcześniej zrobił maturę; i dopiero niedawno, szukając na internecie wiadomości o czarnych dziurach (i jego sławnym bracie...) dowiedziałam się, że urodziliśmy się w tym samym roku i jest ode mnie straszy zaledwie o dwa dni!
Obecnie jest on znanym profesorem, fizykiem, myślę, że mogę (jako laik) powiedzieć, że jest też specjalistą od czarnych dziur w kosmosie.
Przeczytałam jego referat na ten temat, ale przyznam niewiele zrozumiałam... Wygląda świetnie, na jednym zdjęciu jest z gitarą, czyli jeszcze śpiewa w towarzystwie swoje popisowe kawałki.
Dla niego nauczyłam się grać na gitarze i graniem tym, przez kilka dobrych lat zarabiałam na życie. Dzięki graniu na gitarze wyjechałam na kontrakt do (byłej) Jugosławii, tam spotkałam mojego (byłego) męża, a ten wywiózł mnie w końcu do Australii...
Gdybym się wtedy nie zakochała, prawdopodobnie przez całe życie byłabym nauczycielką fortepianu. A i gdybym przez jakiś przypadek została jego dziewczyną, to stworzylibyśmy przedziwną, niezgodną parę: naukowiec i ...muzyk rockowo-beatowy.
Narysowałam go (wtedy...) z tyłu, tak jak go widziałam w kościele św. Barbary na mszach przed próbami, i z przodu, niestety nie ma ust. Jeśli jakieś domalowałam, przestawał być podobny... A na fotce, właśnie zdjęcie z opisanego obozu. Przypadkiem oboje idziemy jako drudzy z prawej, każde w pierwszej czwórce.

_____________________________

NIEWIDOCZNY CZAS
leczy niewidoczne dla oka rany. Na płaszczyźnie dla nas niewidzialnej, ale odczuwalnej.
Znów myśl nie wiem czyja, możliwe, że nawet moja, bo zapisana w starym raptularzu.
(To jednak okropny, lekceważący zwyczaj, niezapisywania nazwiska autora.)

_______________________________

PISZĄC O KLENCZONIE...


..zawsze jestem do niego usposobiona niesłychanie życzliwie. Jest przedostatnim na świecie człowiekiem, o którym chciałabym wyrazić się źle. Mimo, że się nie poznaliśmy, wiem, że moglibyśmy się zaprzyjaźnić. Już kiedy pierwszy raz go zobaczyłam, miałam uczucie, że się znamy. I wiele jest podobieństwa w naszych życiach i muzycznych zamiłowaniach. Bedąc też imigrantem i znając ciężkie lata przystosowywania się do nowej, trudnej rzeczywistości, rozumiem dlaczego mu nie wyszło...
W obcym kraju nie idzie się lekko do przodu, tylko się przedziera. Rozumiejąc ten fakt, można mu wybaczyć nawet niefortunny kostium Presleya, (który także we mnie wzbudził sprzeciw), bo myślę, że to była pewnego rodzaju desperacja.
Oczywiste jest także, że muzyk nie może pracować w innym zawodzie - może tylko grać, w jego wypadku było to niemożliwe. A po dniu ciężkiej pracy natchnienie nie nadchodzi...

Ale skąd, krytykujący go po koncertach w Kongresowej dziennikarze peerelu, mogli wiedzieć jak wyglądały jego losy w USA?... Dla nich Ameryka była jakimś niewyobrażalnym Eldorado, gdzie każdy osiąga sukces. Chwała Bogu, że obecnie Polacy mogą jeździć po świecie i przekonywać się na własnej skórze ...że to zupełnie inaczej wygląda.

ZOBACZYĆ SIEBIE...
Nikt nie wie jak wygląda naprawdę. Nawet gdy widzi się na filmie. Tylko patrząc oczyma drugiego człowieka moglibyśmy się zobaczyć, takim jakimi jesteśmy.
Dlatego czasem pragnę wejść w ciało innego człowieka, bezkarnie, na godzinkę, żeby poobserwować siebie poprzez cudze oczy. (No... to jest jednak absurdalne pragnienie...)

GDY WYJEŻDŻAŁAM Z POLSKI PO RAZ PIERWSZY...
...była połowa maja (1970 r.), ale spadł spóźniony śnieg. Właśnie wpychała się wszędzie wiosenka, seledynowata i nijaka. Były świeże trawki, lepkie listki na brzozach, unosiły się poranne mgiełki, a jednocześnie popadywał rachityczny śnieżek, który zaraz się rozpuszczał.
Wyjechałam w wyjątkowo słoneczny poranek, tuż po wschodzie słońca. Miałam wrócić za dwa lata. Wróciłam owszem, na trzymiesięczny, zimowy urlop, potem znów nie było mnie dwa lata. A potem, to już tylko chciałam z Polski wyjechać. Do Jugosławii oczywiście i to na zawsze, nad Adriatyk - za wszelką cenę. Jednak mi się to nie udało, chociaż w końcu nawet wyszłam za mąż za Jugosłowianina. Czuwały nade mną duchy opiekuńcze, które do tego nie dopuściły. One wiedziały, co tam się będzie działo. Gdyby nie one, być może już dawno bym nie żyła.
W każdym razie ten pierwszy wyjazd zadecydował, że kiedyś wyjadę z Polski na zawsze. Może gdybym nie wyjechała w tamtych czasach, do dziś pozostałabym w Polsce. Nie do odgadnięcia: na lepsze, czy na złe?...

Niektórzy czytając to, mogą mieć mi za złe, że nie czuję przywiązania do ziemi ojczystej. Czuję, ale nie na tyle wielkie, żeby nie kusił mnie otwarty świat, bo jestem przede wszystkim Ziemianką, bolą mnie i żyję sprawami całej Ziemi, nie tylko Polski. Podoba mi się cała Ziemia, nie tylko ta, w której się urodziłam.

Choć... gdybym tak naprawdę mogła wybierać, gdzie mam zamieszkać, wybrałabym Sveti Stefan – wyspę na Adriatyku, w Czarnej Górze. Nawet ląd stały w jej pobliżu, i nawet choć trochę obawiam się Czarnogórców, bo nie należą do narodów łagodnych...
Na fotkach: Sveti Stefan, wysepka-ciupinka przy ogromie gór i z bliska w nocy. Ta druga fotka z czasów, gdy tam właśnie, w nocnym barze, w październiku 1970 r. grałam. Wtedy noc kosztowała tam $100 USA. Dziś kosztuje ...2000 euro! A mnie jeszcze płacili!!! Ha!

KUKUŁCZE DZIECKO ZAJMUJE MI CORAZ WIĘCEJ CZASU...
... którego na własne refleksje nie starcza. Przy tym, tworzy mi umysłowy pollution – za bardzo angażuję się w oczyszczanie środowiska... I to jest sygnał, że ponieważ kukułka najczęściej panoszy się bezkarnie, nadszedł czas odpuścić ją sobie. (Kto czytał poprzednie raptularze, będzie wiedział, o jakim to ptaszku mowa.)

TO NIE TO SAMO, CHOĆ WIĘKSZOŚCI TAK SIĘ WYDAJE...
Wiedźmy to nie kobiety, tak samo jak macho nie są mężczyznami. Mimo posiadania atrybutów płciowych w postaci np. biustów, czy bicepsów - są to istoty bezpłciowe.
Spotkałam kilka wiedźm w moim życiu. Wyglądały bardzo podobnie. Wszystkie były fizycznie ogromne. Miały po metr osiemdziesiąt i parę centymetrów wzrostu oraz czarne, krótko ostrzyżone włosy. Swoich mężczyzn trzymały na smyczy. Dla obcych fałszywie uśmiechnięte, pokazywały na co je stać, gdy ich poddany śmiał się przeciwstawiać, albo gdy ktoś wyprowadził je z równowagi, np. mówiąc prawdę w oczy.
Wielu uważa, że czarownica (Baba Jaga) to wiedźma, bzdura! To mieszkająca w lesie zielarka, znachorka, pomagająca ludziom samotnica.
A wiedźma to wampirzyca, wysysająca siły z ujarzmionego. Przy tym stregi są to mało inteligentne, niedouczone, pełne niezaspokojonych ambicji snobki. Jednocześnie są bezczelnie pewne siebie i pełne wiary w swoją atrakcyjność, którą widzą jedynie zahipnotyzowani przez nie niewolnicy.
Patrząc na parę: wiedźma i jej piesek, nie wiem, czy żałuję poniżanego? Bo tacy potrzebują wiedźm, nawet choć wszyscy naokoło się z nich naśmiewają. Po prostu dlatego, że są z natury niewolnikami.

ATRYBUTEM KRÓLOWEJ ELŻBIETY II...

...nie jest korona, tylko kapelusze ustrojone kwiatkami. Niewątpliwie jest to kamuflaż. Przecież to najsilniejsza, absolutnie nierdzewna angielska „żelazna dama”! Powinna nosić kaski, albo ...hełmy. (Na foto J.Iwanusa: figura woskowa)

SPOTĘGOWANE EFEKTY
Zaobserwowałam kilka razy jak dwa głosy, które się sprzęgną osiągają przedziwny, czasem wręcz niesamowity efekt.
Kiedyś odkurzałam mieszkanie i tuż nad naszym domem, bardzo nisko przeleciał samolot. Te dwa złączone hałasy zabrzmiały nagle z niesamowitą potęgą. Przez chwilę nie miałam pojęcia, co się dzieje!
Kiedyś znów ciurkanie kotki Maryśki do prawie pustej kuwety złączyło się z wibracjami gotującej się wody. Całkowita dezorientacja: co to za dźwięk?! Bywa, że nadlatuje helikopter, a właśnie jakiś kot głośno purczy, w pierwszym momencie nie wiadomo co jest przyczyną tak monstrualnie wzbudzającego się kociego zadowolenia, aż do momentu, gdy helikopter się zbliży...

(Na fotce Maryśka, ale duma, nie ciurka.)Obecnie, dostałam we wcześniejszym urodzinowym prezencie skrzynkę do cyfrowego przetwarzania obrazu w telewizorze. Dźwięk też jest cyfrowy, wobec czego często nie wiem, czy telefon dzwoni na filmie, czy w naszym mieszkaniu. Poza tym, gdy siedzę na internecie (mamy broadband), sekretarka się włącza, dzwoniący myśli, że nagrywa wiadomość, ale nagrania nie ma!
Tak to z powodu źle działającego filtra często nie wiem, że ktoś dzwonił, ponieważ na górze słucham głośno idącej muzyki i nawet gdy słyszę jakieś gadki na dole, to nie wiem, czy to z telewizorni, czy sąsiedzi się kłócą. Dlatego jeśli nie odzwaniam, dzwońcie, aż do skutku.

Czekajcie też - aż do skutku, na następny raptularz. Kukułkę pogoniłam na drzewo i będę miała więcej czasu dla siebie.

Ps.1 Czytałam w jednym felietonie, że ten rok może przynieść przepowiadaną wielką wojnę, którą ma spowodować zatarg dwóch małych państw. Chodzą też niepokojące wieści o 2012 roku. Ponieważ prawo Morgersterna z grubsza mówi, że kataklizmy nagłośnione się nie sprawdzają, no to nagłaśniajmy i ...żyjmy w spokoju.

Ps. 2 Ktoś się zapytał jak obecnie wyglądam, no to tak wyglądam.
Ps. 3 Tych, którym podobał się usłyszany w radiu wiersz "Poezja na ulicach w Sydney" zapraszam na Poezja prozaicznie:
http://www.celejewskapoezjaa.blogspot.com/
Jest tam wiersz, fotki z filmu i historia powstania filmu. Postaram się też o scieżkę dźwiękową...

_____________________________________________________

Brak komentarzy: