niedziela, listopada 09, 2008

NIECODZIENNY RAPTULARZ - czerwiec 08, robi się zimno...

________________________________________________________

Wczoraj (18 grudnia), przypadkiem, pod wieczór spostrzegłam, że na niebie pojawiły się wielkie chmury. Wyszłam z aparatem, żeby zrobić kilka zdjęc i coś pchnęło mnie do parku Astrolabe. W taki sposób wzięłam udział we wspaniałym misterium zachodu słońca, co więcej, pokierowano mną, żebym go sfotografowala...
Zrobilam 122 zdjęcia Dzieła Boskiego - czegoś, czego nie byłby w stanie wykonać żaden człowiek...
Zdjęcia są rewelacyjne, ale ja tylko zapisywałam to, co przede mną się rozgrywało.
Uważam, że była to Łaska Boska.
Niedługo zamieszczę wiele z tych zdjęć na Moje fotografowanie.

Dziś 1 fotka z najserdeczniejszymi życzeniami wesołych Świąt i szczęśliwego Nowego 2009 Roku, dla wszystkich czytaczy Raptularza i ...obiecuję poprawę, będę częściej pisać.__________________________________________________

Kwitnąca jackaranda niedaleko mojej ulicy...

Uwaga! Niedługo będzie nowy raptularz.
Zawiadamiam - wpisując cokolwiek, ponieważ Onet.pl zlikwidował mój blog "Do góry nogami - w Australii", gdyż nie było na nim wpisu przez pół roku! Ha!
Nie myślę jednak, że Blogspot to zrobi, nie mam wpisów czasem przez dłuuuuuugi czas, a blogi egzystują.
Jest to dla mnie nauczką, żeby nie zakładać blogów ...polskich i przestrogą dla posiadających bloga na Onecie. Szkoda...

Czytelników "samolotu do Australii" zapraszam zatem na Blogowisko na bezpieczniejszym Blogspocie.
__________________________________________________

Ten raptularz zaczynam od pierwszego filmiku jaki wyprodukowałam.



"Czyjaś dziewczyna" chodziła za mną od miesiąca... Nie wiem dlaczego czułam potrzebę, żeby właśnie od niej zacząć, może też kiedyś byłam czyjąś dziewczyną, dla kogoś...Klenczon tak śpiewał i grał swoje piosenki, że jest nie do podrobienia. Najlepszy dowód na YouTube: Oddział Zamknięty gra tam swoją wersję i w ich wykonaniu piosenka stała się rockową balladą jakich tysiące. Ciekawe, czy muzycy tego zespołu zdają sobie z tego sprawę?...
Na fotkach: wyjazd ze Sv.Stefana o zachodzie słońca,wybrzeżem Adriatyku w prawo, do Budve. Spacer w nocnej Budvie i powrót na Sv. Stefan nad ranem. Tak mi się kiedyś zdarzało...

NIESTETY... – MAJ MI UCIEKŁ NA BLOGOWISKU!

- za dużo innej roboty, dosłownie mnie przywaliło! (Zastępstwa w naszym radiu: albo chorzy, albo zawieszeni za głupoty, albo przeprowadzki...)

Na foto: maj w Australii... Jesień, ale w głębi kontynentu, bo nad oceanem całą zimę jest zielono...
Niedługo będzie 10 lat mojej pracy w radiu 2000FM i tylko raz nie zjawiłam się w studio, gdy w noc przed audycją wylądowałam na pogotowiu z ciśnieniem 110/210!
Nowy narybek, jak widać, nie jest tak samo odpowiedzialny... Oczywiście tylko niektórzy, reszta pracuje z poświęceniem, w końcu audycja JEST co sobotę!... I zaryzykowałabym, że dzięki tym zastępstwom ciekawsza...
W zgubieniu maja zawiniła też moja nowa pasja: uczę się wbijać filmy na YouTube. Właśnie - wbijać, bo ta czynność sprawia najwięcej kłopotu. To znaczy, cała ta przeróbka formatu, ale nic to... niedługo będę śmigać - tak samo jak przy obrabianiu dźwięku. Wszystko jest kwestią dedukcji i wprawy. (Już jest na Blogowisku link do mojej strony na YouTube, narazie są to slideshows, ale będą i filmiki.)
Sprezentowano mi także silny komputer – SERDECZNE DZIĘKI! - tym razem Januszowi Iwanusowi. Gdybym nie miała dwóch wspaniałych aniołów stróży od komputerów, w postaci Grzesia Pantera i Janusza Iwanusa, pracowałabym na jakimś komputerze z piętnastego roku i to by dopiero długo trwało!... Za majowe opóźnienie przepraszam jednak moich czytaczy i postaram się, żeby Was tak często nie przepraszać...

W AUSTRALII ZIMA!...
Oczywiście nie mająca nic wspólnego z prawdziwą zimą, tylko tak się nazywa. Jak narazie, mamy dwadzieścia kilka stopni ciepła w dzień, w nocy trochę mniej. Australijskie pory roku zaczynają się pierwszego dnia miesiąca, czyli Dzień Dziecka otwiera zimę. A raczej Zimulkę, zieloną i najwyżej zapłakaną, a bywa tak ciepło i słonecznie, że ludzie kąpią się w oceanie.Zdjęcie tu zamieszczone pochodzi z Parku im. Kościuszki. Tam już zima potrafi być prawdziwa, bo to środek kontynentu. W lipcu zwykle pada tam śnieg i jeździ się na nartach, choć góry są dość niskie. Takie polskie Góry Świętokrzyskie... Im wyżej tym zimniej, na zdjęciu, w parku na dole jeszcze nie było śniegu, ale w górach już Selma zjeżdżała na nartach, a ja na ...toboganie (plastikowym korycie).

Zdjęcie z lat dziewięćdziesiątych z Selmą i Zuzią...
MAJ MI UCIEKŁ, A SZKODA...bo skończyłam 65 lat, a co dziwne, urodziłam się szóstego dnia, piątego miesiąca. (zbieżność cyfr następuje dla mnie w tym roku). 6 i 5 - nie można zatem powiedzieć, że stara ze mnie dziewiątka...
Zesztą, do tej ostatniej cyfry nie chciałabym dociągnąć, a życzenia stu lat życia są idiotyczne! Po co to komu, jeśli można się w nowej formie odrodzić?... I najprawdopodobniej z już nabytymi w kolejnym życiu (czyśćcu) wiadomościami, umiejętnościami i poprawionymi cechami charakteru.
Tak przynajmniej zapewniają ufoludki, tych, z którymi mają bliskie kontakty (nie miałam, ale wierzę).
Ludzie żyją zbyt krótko, ledwo człowiek zmądrzeje, a już ciało umiera. Ale podobno specjalnie nas tak zaprogramowali, żebyśmy nie zdążyli stać się zbyt mądrymi (inny przykład takiej zapobiegliwości, czyjej?, to Wieża Babel) i być może dopiero jeśli zwyciężą w nas dobre cechy charakterów, zaprogramuje się nas na kilkusetletnie życie materialne. Narazie jesteśmy zbyt niebezpieczni dla całego kosmosu (nie przestrzegamy prawa motyla)...


Nawiązuję tu do UFO, ponieważ ten temat ostatnio zajął trochę miejsca w mediach, dzięki dwum dość sensacyjnym oświadczeniom (rządu brytyjskiego i Watykanu), o których mówiłam w Radiu 2000FM (będzie na ten temat mój felieton).
A propos, zwrócono mi uwagę, że po polsku mówi się ufo, nie U F O. No coż... nie wiem jak się mówi prawidłowo, w końcu mówi się P O, a nie po, ale też pis, a nie P i S. Właściwie to spolszczyłam sobie angielskie nazywanie, powinnam zatem mówić: ju ef oł.
Mimo, że nieprawidłowo, wolę jednak zostać przy wymowie U F O, bo ufo kojarzy mi się z Gierkowym ufoniem, i gdy do UFO mam jakąś sympatię, to do Gierka, nie.
(Selma jak była mała na ucho mówiła ufo. I brzmiało to tak: - Mama, ufo mnie swędzi...)

Na foto: UFO nad Antarktydą. Jakieś takie z innego wymiaru...
BŁOGOSŁAWIENI
Dostaję sporo listów od ludzi, którzy zabłądzą na Blogowisko, czy też stali się już jego stałymi czytaczami. Są to wyłącznie dobre słowa, serdeczne i ciepłe. (Choć raz, ale dość łagodnie, opieprzono mnie za poglądy na temat sytuacji politycznej w Polsce. O sytuacji w Polsce przestałam więc pisać satyrycznie i w ogóle, ponieważ jest to sytuacja smutna i obłędna dla kogoś z zewnątrz, a ja jestem z zewnątrz, niestety... I wewnątrz już nigdy nie będę...)

Wracam do otrzymanych słów serdecznych: wszystkim, którzy mi je posłali, z całego serca dziękuję i wysyłam Wam równie serdeczną porcję dobrej energii – życząc wiele szczęścia. Bo szczęście to już wszystko.
Ale tylko raz dostałam życzenia wyjątkowe. Ktoś przeczytał mój Raptularz i po prostu napisał: „Życzę ci, abyś spotykała na swojej drodze tylko dobrych i mądrych ludzi. God bless you.” To były najlepsze słowa jakie usłyszałam w życiu. (Nie rozpieszczało mnie, co?...)

Niewielu ludziom mogłam powiedzieć „God bless you” i niewielu ludziom tego życzę. Jest jednak człowiek (?), a może to był mój duch opiekuńczy, którego błogosławię codziennie.

Oddał mi największą przysługę, choć nie było to (niby...) nic specjalnego.
Wigilię 1982 r. spędziliśmy u Ojca Świętego w Watykanie. Zebrało się tam wtedy ponad tysiąc Polaków, głównie uciekinierów stanu wojennego, którzy właśnie przebywali w Rzymie.

Jan Paweł II był wśród nas godzinę, odpowiadał na pytania, modlił się, błogosławił.
Moja córcia miała wtedy dwa i pół roku i była niesłychanie żywym dzieckiem, takim kręciołkiem, ciekawym wszystkiego. Upilnować ją można było jedynie na smyczy. Wyszliśmy z Watykanu pod wieczór, ale jeszcze było widno. Szliśmy pod kolumnadą z prawej strony głównych budynków, córcia biegała naokoło nas. Razem z eksem byliśmy przyzwyczajeni do nieustającej uwagi, a mimo to, wystarczyła sekunda i dziecka nie ma!!! Dała nura w tłum zapełniający plac i koniec... Zniknęła bez śladu!

Ponieważ dopiero co wyszliśmy z Watykanu, zaalarmowana straż biegała po wszystkich piętrach szukając naszego dziecka, myśląc, że może coś ją tam przyciągnęło. Ludzie słyszący nasze krzyki też rozglądali się za samotnym dzieckiem.
Kto nie przeżył podobnej sytuacji, nie wie co to strach. Porwania dzieci w Italii były wtedy głośne, myślałam w tym momencie, że za chwilę umrę... Trwało to dobre 20 minut. Najgorsze 20 minut w moim życiu.
I nagle, do mnie wrzeszczącej jak wariatka i bezradnie biegającej po placu podszedł niewysoki mężczyzna, w sportowej kurtce i wełnianej czapce, i zapytał: „Bambino? Blue? – pokazując na swoją czapkę. „Tak, tak!” – krzyknęliśmy oboje. Wtedy on, trochę na migi, trochę mówiąc skierował nas do fiakrów, zwykle stojących przy wejściu na plac watykański. Pobiegłam tam jak szalona. Moja córcia stała sobie spokojnie, nasłoniona na barierkę i podpierając ręką bródkę, w zamyśleniu przyglądała się koniom. Uklękłam przy niej, objęłam ją z całej siły i rozpaczliwie szlochałam. Na co wreszcie zniecierpliwiona powiedziała „Dosyć już tego płakania...”Mogłabym Temu Człowiekowi całować nogi i spełnić każdą jego prośbe, ale on znikł, a ja nie zdążyłam Mu nawet podziękować.
Za to, przez dwadzieścia kilka lat błogosławię Go zawsze, gdy tylko sobie przypomnę, a jest to bardzo często. Ten człowiek uratował na pewno dwa życia, gdyby dziecko się nie odnalazło, umarłabym.
Jeśli więc ktoś pobłogosławił mnie za to, co piszę, to może robię też coś nieznacznego, ale dobrego?... God bless wszystkich Ludzi Dobrej Woli. Wierzę Niemenowi, że jest ich więcej.

Córcia na zdjęciu, kilka miesięcy później, specjalnie je zrobiłam, żebym nie zapomniała, że tu ją odnalazłam i dzięki komu. Choć i bez zdjęcia bym pamiętała...

JANE EYRE 2006
Książka Charlotte Bronte „Jane Eyre”doczekała się kilku wersji filmowych, ale żadna nie była dobra. Dopiero ostatnia, telewizyjna wersja jest doskonała.
Bo nie ogląda się jej jak wymyślonej historii, tylko jak prawdziwą opowieść, zwaną z angielska „true story”. Zawdzięcza to głównie parze aktorów odtwarzających główne role. Właściwie nie grali, byli autentyczni, przy tym ich uroda – niekonwencjonalna, a właśnie taka jest najwspanialsza, głosy, ruchy, wszystko! (oczywiście też sama treść...) - sprawia, że od tego filmu nie sposób się uwolnić. Trwa cztery godziny, składa się (na szczęście, bo nie ma skrótów) z dwóch części, a obejrzałam go cztery razy pod rząd, rzucając wszystko i poświęcając mu cztery dni!

I kto mi udowodni, że zakochać się można tylko w człowieku i to dzięki ...feromonom! Potrafię zakochać się w muzyce, książce, filmie, zdarzeniu, przyrodzie. A w ludziach nawet na odległość, gdzie wpływ feromonów nie dociera. I nie tylko ja, najlepszy dowód znajdziecie na YouTube, jest tam kilkadziesiąt filmików z tego serialu, a obejrzały go w sumie ...miliony ludzi! Nawet komuś udało się idealnie dopasować piosenkę do nastroju tego filmu. Jest nią „Unintended” alternatywnego zespołu Muse.

Książka była sławna nie tylko ze względu na pasjonującą treść, ale na fakt, że pokazała kobietę niezależną, radzącą sobie w życiu samotnie, bez podpory i opieki mężczyzny, już w XIX w.
Mnie urzekła jednak, rzeczywiście romantyczna i ponad wszystko, miłość mężczyzny, który oszukał jedyną istotę na Ziemi, którą kochał prawdziwie, właśnie dlatego że ją kochał prawdziwie i za wszelką cenę chciał z nią być.Jak na tamte czasy, popełnił (prawie...) zbrodnię! – bigamii.
Jak szybko czasy się zmieniają... Dziś, przede wszystkim jego potworna żona – wariatka, zostałaby bezpiecznie zamknięta w zakładzie, rozwód uzyskałby bez problemów i żyłby sobie szczęśliwie ze swoją Jane Eyre, bez tych wszystkich nieszczęść, które na nich spadły.
No, ale wtedy nie byłoby książki ani filmu...
Niestety, zwyczajne historie miłosne zwykle mnie nudziły, a pasjonują wciąż, tylko podobne trzęsieniom ziemi. I pewnie dlatego, takich właśnie los mi nie szczędził... Ale nie narzekam.Polecam wszystkim tą wersję, musi to być dokładnie TA wersja - Jane Eyre 2006. Nie wiem, czy jest w wypożyczalniach, kupiłam ją w sklepie ABC, za jedyne 24$ Aus. Myślę, że w sumie nie jest to za drogo, jak za jedną z najgłębszych i najpiękniejszych historii o prawdziwej miłości, a nie przyciągania się feromonów. Tym bardziej, jeśli nie zdarzyło nam się takiej przeżyć, warto się z nią zapoznać. A jeśli już... to warto porównać.
Grają: znany aktor teatralny i filmowy Toby Stephens i debiutantka o oryginalnej urodzie Ruby Wilson. Reżyserowała, uwaga!, kobieta – Susanna White. I może dlatego tak jej się udało, bo jednak kobiety są bardziej uduchowione (choć znam kilka w ogóle bezdusznych...).

RETROSPEKCJA - VIDEOCLIP!


Pierwszy film ruchomy, który metodą Scherlocka Holmesa udało mi się zmniejszyc i wbić na You Tube. Pisałam kiedyś o tej twarzy K. Klenczona, której nie pokazywał nikomu. W tej piosence czasem ma taką właśnie. Najsmutniejsza twarz, jaką widziałam.

TĘSKN0TA ZA POLSKĄ?...Mieszkając w Polsce latami tęskniłam za wybrzeżem Adriatyku – śniło mi się po nocach. Budziłam się w szarości Warszawy i byłam zrozpaczona! Czułam, że marnuję życie.
Dopiero na emigracji, w Latinie i potem w Rzymie zaczęłam tęsknić za Polską. Być może dlatego, że wiedziałam, że do Polski nie wrócę. Tak samo żałuję ludzi, jeśli się z nimi rozstaję na zawsze. Nawet złych – jest w tym zrozumienie fatum przeznaczenia i pogodzenie.

Tęskniłam więc do Polski przebywając w starym Rzymie, którego urody nie potrafiłam docenić, bo przed sobą nie widziałam przyszłości. Czekanie najbardziej męczy - okres między czymś, a czymś. Dlatego „wisząc w powietrzu” tęskniłam za Polską, choć prawdę mówiąc nic dobrego mnie w niej nie spotkało. Jak z horrorów dzieciństwo i ciężka młodość. Wszystko co barwne i beztroskie wydarzyło się w Jugosławii. Cud Adriatyku, nieprawdopodobnie przytulna przyroda. Tylko tam czułam, jakbym wróciła do domu.
A nagle, w Rzymie zaczęłam tęsknić za miejscami w Polsce, których nie zdążyłam zobaczyć i których ponownie nie zobaczę: za Gdańskiem, Mazurami, Pojezierzem Drawskim, Złotowem...
Włoska ziemia czyniła mi się szara i nudna, bardziej niż Warszawa. Tęskniłam za rodziną i znajomymi, których pożegnałam na zawsze. W pamięci pozostała mi obejmująca mnie na Dworcu Głównym w Warszawie szlochająca siostra, twierdząca, że już mnie więcej nie zobaczy. Przeczuła! A przecież wyjeżdżałam tylko do Jugosławii!...

Czy dziś tęsknię za jakimś miejscem na tyle mocno, żeby do niego dotrzeć?... Nie wiem... Przerażają mnie trudy podróży. Najchętniej oglądałabym te miejsca z lotu ptaka.
Dlatego modlę się, żeby gdy opuszczę materialne ciało, pozwolono mi na podróż dookoła świata – zanim całkowicie stąd odejdę.
W 76 ROKU NAPISAŁAM,
że chciałabym mieszkać w domu z tajemniczym ogrodem, ze zwierzętami i z przyrodą.
Nie w mieście, na bruku, ale z drzewami i kwiatami. Gdyby jeszcze do tego była bliskość morza...
Chciałam sobie siedzieć w ogrodzie przy stole i z przyjaciółmi pić kawę, czy herbatę. (Boże drogi! Tak mało chciałam i chcę!...)

W 1993 zamieszkałam wreszcie z rodziną, z drzewami, kwiatami i kotami w naszym domku Baby Jagi. Do oceanu jest 5 km.Przez całe życie moim niespełniającym się pragnieniem było odtworzenie domu ojca w Ogrodzieńcu, koło Drawska Pomorskiego. Przyjeżdżałam tam na wakacje wprost z ruin powojennej Warszawy, której nienawidziłam. Dom ten zdawał mi się nieosiągalnym rajem i wracając do Warszawy płakałam przez 12 godzin jazdy pociągiem, bo wracałam do piekła.
Nie wiem, czy warszawskie dzieciństwo było karą, czy poświęciłam się dla kogoś? Wcale nie było lepsze od dzieciństwa sponsorowanych przeze mnie obecnie dzieci w Afryce – było tak samo biednie i głodno, z problemami; przy tym, bez świeżego powietrza, na gruzach, w zimnym klimacie.
Dlatego rozumiem nieszczęście cierpiących dzieci.
Wszystkim nie mogę pomóc, ale chociaż trzem; może dożyję, że i następnym. Szkoda jednak, że nawet mimo mojej materialnej pomocy, dzieci te nie mieszkają w domach z ogrodem. Mają tylko pewne udogodnienia i pod dostatkiem świeżego powietrza...

Czy kiedykolwiek na Ziemi WSZYSCY będą mieli domy z ogrodami? Jeśli nie, to znaczy, że życie na Ziemi jest fiaskiem Stwórcy, wszak nie po to stworzył ludzi, żeby byli nieszczęśliwi?...
PRZYJAŹŃ, A DUPERELE
Z komputerem każdy pracujący w biurze ma kontakt. Czasem i w biurze nie ma co robić, więc ludzie błądzą po internecie i posyłają sobie ciekawostki, dowcipy czy ...zapewnienia o przyjaźni. Zajmę się tylko tymi ostatnimi, bo tworzą one łańcuchy, długie i mocne jak te, którymi więziono niegdyś nieszczęsnych galerników. I jak te z galer są żelazne, choć przykryte kwiatkami i słodkimi zdaniami.Nie dajcie się nabrać na takie „dowody” przyjaźni! Przede wszystkim są groźne. Zmuszają do natychmiastowego wysłania kilkunastu maili, bo jak nie, to życzenia się nie sprawdzą, albo gorzej, będzie odwrotnie! Te mniej szkodliwe mają być tylko sprawdzianem, kto nas „kocha”, bo: „ile maili dostaniesz w odpowiedzi, tylu masz przyjaciół...” Uff...
Nie wnikam w treści tych maili, nie wnikam w tandetę oprawy dowodów „przyjaźni”, itp. Zastanawiam się natomiast, dlaczego niektórzy ludzie produkują te „kajdany galerników” wysłając pierwszy list? Co nimi powoduje? Bo następni robią to albo ze strachu, albo ze wstydu?...
Jak widać technika poszła do przodu, a ludzka naiwność pozostała w tym samym miejscu...

W całym moim życiu, tylko kilka osób mogę nazwać przyjaciółmi. Mam zawsze bardzo, bardzo, bardzo, bardzo dużo znajomych, lepszych i gorszych, ale na miano przyjaciela trzeba zasłużyć. Z obu stron zresztą. A dowodem przyjaźni z całą pewnością nie jest wysyłanie do wszystkich znajomych obrazków z kwiatkami i lekkimi do przełknięcia, jak legumina, słowami.
Przyjaźn jest poświęceniem. To wielkie słowo i dlatego nie należy go nadużywać.A podobne maile radzę kasować, chyba, że ktoś zbiera obrazki...

No cóż... mnie przyjaźń czasem kojarzy się z tym obrazem niemieckiego malarza romantycznego, Caspara Davida Friedricha, ale ten obraz jest rzeczywiście wyjątkowo piękny...
„CHCICA” - ZDZISŁAWA SMEKTAŁY


Mylący i niefortunny tytuł doskonałej książki! Do tego jeszcze podtytuł: „...czyli Billie Holiday to kurwa”.
W małym stopniu nawiązuje on do treści książki i sięgnie po nią ktoś zainteresowany zupełnie innym tematem... Na szczęście, mam zwyczaj przeglądania informacji na okładkach, więc książkę przeczytałam. Nie traktuje ona o chcicach i kurwach, jeno o męczeniu ludzi przeciwnych ustrojowi w peerelu, w czasach Stalina.
Książka jest wstrząsająca. Może dlatego, że jest zwykłym opisem ludzkiej męki. Podaje nagie fakty, które same w sobie są wystarczająco przerażające. Tej książki nie da się zapomnieć, tak jak powinno się pamiętać, że oprawcy niewinnych jeszcze żyją i najczęściej nie zostali ukarani.Treść: były akowiec wraca po wojnie do Polski, bo to przecież jego ojczyzna... Ma wiele płyt z amerykańskim jazzem, dostaje więc pracę w radiu. Prezentuje tam bluesy i jazzowe piosenki, z wymaganymi w tamtych czasach komentarzami: w USA – dno!, czarna nędza i zepsucie, a u nas szczytne wspinanie się do wzniosłości komunizmu!

Mimo to, łapie go wrocławska bezpieka pod zarzutem ...szpiegostwa, że niby w komentarzach zawarte były szyfry, nadawane „zgniłym imperialistom”. Oskarżenie idiotyczne, a przecież takich oskarżonych, torturowanych i bestialsko zamordowanych było 40 tysięcy Polaków i to tych największych patriotów, którzy w czasie wojny walczyli z niemieckim okupantem! Liczba ta jest zaniżona, wielu zamordowano w więzieniach i ślad po nich nie pozostał.
Przetrzymywani w lochach bez sądów, torturowani, bici do nieprzytomności codziennie, przez lata!, traktowani gorzej niż więźniowie obozów koncentracyjnych, karmieni czarnym chlebem i zupą z listkiem kapusty z robakami, ludzie ci (jeśli jakimś cudem udało im się przeżyć) gdy ich wypuszczono kiedy wreszcie Stalin zdechł, byli już tylko ludzkimi wrakami. Fizycznymi i psychicznymi.Autor urodził się w 1951 roku, opisał zatem wspomnienia zasłyszane, być może kogoś ze swoich bliskich, bo jest to właściwie dokument, książka jest też ilustrowana prywatnymi fotografiami z tamtych czasów. Powinni ją przeczytać młodzi ludzie, którzy nie chcą pamiętać, ba, nawet nie przyjmują do wiadomości, że tak było! Ale historii nie można zapomnieć ani fałszować, jeśli chcemy być uczciwi. A winni tych zbrodni, nie powinni dożywać kresu swojej plugawej wegetacji zasilani wysokimi rentami, przyznanymi za niewątpliwe - zbrodnicze zasługi.

ZAZIE W METRO

Właśnie skończyłam oglądanie tego, niegdyś awangardowego, filmu francuskiego z lat sześćdziesiątych. (Reżyser: Louis Malle.)

W tamtych czasach nie udało mi się filmu „Zazie w metro” zobaczyć, nie wiem, czy dlatego, że nie szedł na polskich ekranach, a może szedł? W każdym razie naczytałam się na jego temat sporo - był hitem, dziś może być jedynie filmem do obejrzenia w telewizorni, przed śniadaniem.
Opowiada on o przygodach 12-letniej Zazie, która z matką wariatką (w tym filmie wszyscy są kopnięci...) na 24 godziny przyjechała do Paryża. Matka już na dworcu wpadła w ramiona kochasia (i zniknęła, aż do końca filmu), a Zazie wuja. Lecz, ponieważ ramiona wuja były dość miękkie, spryciara cały czas jemu i innym uciekała i sama zaliczała Paryż. Chociaż oprócz tego, czego pragnęła najwięcej: podróżowanie metrem było niemożliwe, bo metro strajkowało! Nad ranem co prawda, wujek właśnie metrem odwiózł ją na dworzec międzymiastowy, niestety śpiącą...
Film jest nonsensowną komedią i choć w przejaskrawiony sposób, to z sympatią wyśmiewa charakterystycznych dla Paryża ludzi (nawet dewiantów...) i ich obyczaje. Nie wiem dlaczego był w latach sześćdziesiątych filmem awangardowym, bo dziś, nie znalazłam w nim nowatorskich tematów. A szczególnie sam punkt kuluminacyjny, gdy na koniec wszyscy (po pijaku zresztą) naparzają się, czym się da i ile mają siły, z pewnością do awangardowych nie należy.

TAJEMNICZY MANUSKRYPT

Na koniec o jeszcze jednej książce. Nie jest ona może wybitnym dziełem, ale jest ciekawie i zwięźle napisana (nienawidzę rozwlekania i gmatwania tematu...), i porusza tajemnicę do dziś nierozwiązaną. „Manuskrypt Voynicha” autorstwa pisarza i tłumacza francuskiego Thierry Maugenesta, opowiada o tajemniczym Manuskrypcie ms 408, który jest najbardziej tajemniczym pergaminem świata. Został napisany w XIII wieku przez angielskiego filozofa i teologa, franciszkanina Rogera Bacona. Jego pisma dotyczące metafizyki nie podobały się kościolowi. Zamknięty w więzieniu na 14 lat, w tajemnicy pracował tam nad swoim ostatnim dziełem. Jednak dlaczego właśnie ono było umieszczone na indeksie przez Watykan, pojęcia nie mam, przecież nikt na świecie nie zdołał go rozszyfrować?!... I to mimo połączonych wysiłków kryptologów, matematyków i historyków. I jak widać, nawet rozszyfrowujące, najpotężniejsze komputery nie poradziły sobie z nim do dzisiaj.
Możliwe, że jest tam wytłumaczenie, czy rządzi nami przypadek, czy przeznaczenie? Ale jeśli to ostatnie, to gdzie jest miejsce na wolną wolę i kto ją wymyślił?
Świat jest konsekwencją stanu poprzedniego i z tego samego powodu przyszłość jest już zdeterminowana przez teraźniejszość – to cytat z książki.
W powieści, która jest fikcją oczywiście, kilka osób dostępuje rozwiązania tajemnicy i oto co czuł jeden z nich: Mam nareszcie odpowiedź na wszelkie moje wątpliwości – pomyślał uśmiechając się do siebie. W tym momencie wszystko, co przeżył do tej pory, wydało mu się tak odległe, że wręcz nierealne. Wiedza, przyszłość, rzeczywistość, szczęście są tylko słowami, które tracą znaczenia, jakie im dotąd przypisywał.(...)Czy on ma jeszcze imię, jakąś osobowość, czy należy w dalszym ciągu do tego świata?W opowiedzianej przez autora historii, ci co przeczytali rozszyfrowany manuskrypt popadali w stan nieuleczalnej katalepsji. Prawda o istnieniu była aż tak szokująca!... Co dziwne, w realnym życiu, odkryć i poglądów Bacona nigdy nie podważano! Uważając je za niebezpieczne, wierzono w nie!
Ciekawe, czy komukolwiek i kiedykolwiek uda się ten manuskrypt rozszyfrować i dowieść KIM naprawdę był Roger Bacon, który w XIII wieku, był mądrzejszy od dzisiejszych uczonych?...
Nie wiem, wiem jedynie, że to nie będę ja, bo nie potrafię rozszyfrować nawet pisma znajomych lekarzy. A propos, może za ten manuskrypt wzięliby się aptekarze? Choć ostatnio oni też wychodzą z wprawy, bo lekarze wypisują recepty na komputerach.
Zresztą chwała Bogu, że na komputerach, bo wyobraźcie sobie, że to wszystko napisałam szybko i ręcznie... I kto by mnie odczytał?

Choć dzięki temu byłabym bardziej tajemnicza...jak np. ten monument Wiktora Emanuela II-go, stojący w centrum Rzymu.
Choć?... mimo niewątpliwej zagadkowości i potęgi, na jego białych, marmurowych ścianach wciąż maluczcy wypisują najróżniejsze obelgi i hasła – które później dokładnie, po literach!, są zamalowywane przez służbę porządkową ...białą olejną farbą.

Jest to niechlubny przykład, że tajemnice fascynują tylko niektórych, bo natura ludzka kocha otwartość. A dowodem choćby miliony dostępnych dla wszystkich stron internetowych i blogów, na których autorzy obnażają swoje przeżycia, filozofie i uczucia. Wszak wygodniej jest być zwyczajną istotą, a tajemniczość oddać Bogom...

Przyznam jednak, że z wszystkiego Wam się tu nie zwierzam... ________________________________________________________________


Brak komentarzy: