sobota, stycznia 20, 2007

NIECODZIENNY RAPTULARZ – 20 stycznia 2007r.

_____________________________________________________

W Australii lato, a wiadomo, nic tak nie rozleniwia, jak ciepło... Na szczęście mamy wyjątkowo chłodne lato. Jak do tej pory temperatury wahają się między 25, a 28 czy 30 stopni Celcjusza. Ale choć nie paraliżują jak czterdziestostopniowe upały, to jednak najchętniej czytam sobie książki siedząc pod sosną w ogródku - a tu tyle zaległości!... Właściwie, to już nie chciałabym mieć ani zalegości, ani przymusu, żeby coś robić - ale taka swoboda czeka nas tylko na ...Tamtym Świecie. Wobec czego kolejny raptularz...

Gwiazda tego blogu JOASIA PANTER 16 stycznia 2007r. skończyła roczek!

Mojej kochanej wnusi (jestem przecież jej ciocią-babcią!), życzę pięknego i szczęśliwego życia - choć co do tego nie może być wątpliwości, że takie właśnie będzie, ponieważ córcia jest DOBRĄ DUSZYCZKĄ i ludzie od razu ją kochają!
Kochanej Joasi - Wszystkiego Najlepszego! - Rośnij zdrowa i szczęśliwa i bądź dumą i szczęściem swoich rodziców oraz tym samym dla wielu innych ludzi!Kochamy Cię bardzo! Ela i Selma.


JAK NIE ZOSTAŁAM SŁAWNĄ TENISISTKĄ
W australijskiej telewizji od nowego roku tenis – Australian Open. Oczywiście nie oglądam, bo nudy na pudy i dziękuję Bogu, że nie zostałam sławną tenisistką! A niestety, miałam szansę.
Otóż, gdy byłam chudą, wyrośniętą i długonogą piętnastolatką, za sprawą mojego szwagra, który był działaczem sportowym, któregoś dnia zjawił się w naszym mieszkaniu trener sławnego wówczas tenisisty Skoneckiego. Trener stwierdził, że mam warunki i predyspozycje, i zaproponował mojej matce, że może mnie trenować.
Uczyłam się grać na fortepianie, muzykę klasyczną uważałam za swoje powołanie. Propozycją trenera sławnego tenisisty byłam wkurzona, ponieważ jakikolwiek sport uważałam za czynność nieintelektualną. Lubiłam, owszem, pływać i jeździć na rowerze, ale i to jedynie w czasie wolnym.
Wściekła, że chcą mi dokładać zajęcia, na które nie mam ochoty, złapałam w drugim pokoju mojego czteroletniego siostrzeńca i poprosiłam: - Idź i pokaż temu panu język, tylko nie mów, że ja ci kazałam!
Mareczek z zapałem wykonał moje polecenie, choć nie całkowicie tak, jak sobie tego zażyczyłam. A mianowicie, stanął przed trenerem Skoneckiego i powiedział: - Ciocia kazała mi pokazać panu język! Po czym wywalił go na całą długość, z odpowiednim odgłosem. I w taki to sposób nie zostałam sławną tenisistką.

No i dobrze, bo bym się zanudziła łapiąc i odbijając szmaciane piłeczki, a w tych czasach nawet zarobić się tym odbijaniem nie dało.

Wolę już słowną odbijankę, w której MUSZĘ uczestniczyć JEŚLI KTOŚ MNIE ZACZEPIA, bo przynajmniej nie jest monotonna i można komuś dołożyć.
Oto rysunek z sydnejskiego Expressu Wieczornego - satyra na moją polemikę z pewnym literatem. Jedyny błąd rysownika-humorysty: nie było remisu, tylko 3:0 na moją korzyść.

LWI POCAŁUNEK
12 stycznia wszystkie australijskie dzienniki kilkakrotnie pokazały jak wielki lew z rozkudłaną grzywą, podchodzi do kraty, do której przyzywa go pracownica ZOO. Po czym staje na tylnych łapach, a przednie wyciąga przez kraty i serdecznie obejmuje kobietę, wciskając przez pręty swój ogromny łepundur, żeby z błogą miną przytulić się do jej twarzy. Spiker informuje, że lew zawdzięcza jej życie, że go wykarmiła. Kto tego nie widział, niech żałuje. Bardzo rzadko widzi się na czyimś licu wyraz tak ogromnej miłości!
Uwielbiam koty, kocundury i kociska. Moim niespełnionym marzeniem jest wyściskanie tygrysa. Niestety, nie pracuję w ZOO, a moje mieszkanie jest za małe na hodowanie lwa, czy tygrysa. Za to oprócz kotów liżących mnie po nosie (gdy mają na to ochotę), mam bardzo grubą, brązową myszkę, która kiedy na nią cmoktam podchodzi do mojej twarzy i stając na dwóch łapkach przez powietrze i kratę klatki całuje mnie, ruszając noskiem. Pysio jej jest tak maleńki, że nie widzę wyrazu miłości tylko oczki czarne jak koraliki.

No, nie jest to tak efektowny pocałunek jak lwi, a i proporcje nierówne, bo ze mnie dałoby się wykroić z tysiąc myszek, ale mimo to myszka w ogóle się mnie nie boi i jest serdeczna jak rozczochrany lewundur.
Szkoda tylko, że są to pocałunki przez kraty.

FILM O MIESZKANIU KLENCZONA W SZCZYTNIE
Dzięki kilku wspaniałym dziewczynom - którym za to serdecznie dziękuję! - mogłam obejrzeć puszczony w polskiej telewizji film, pokazujący dom i wnętrze mieszkania, w którym dzieciństwo i część młodości spędził Krzysztof Klenczon.

Jego siostra Krystyna i kuzyn wdrapali się na poddasze starej kamienicy w Szczytnie i tam porównując zaszłe zmiany wspominali czasy, gdy mieszkanie należało do ich rodziny. Kamera odkrywała kolejno: kuchenkę, dwa pokoiki w których mieszkali we trójkę, wejście na strych, na którym matka zamykała małego Krzyśka, gdy coś zbroił, pokój w którym ćwiczył na gitarze, dęby za oknem, widok z okien trzeciego piętra na ulicę, jezioro, szkołę w której zdał maturę – wszystkie miejsca związane z jego dzieciństwem i wczesną młodością.

Film pozostawia smutek. Jego dzieciństwo było podobne mojemu - takie to były czasy, wiele dzieci cierpiało biedę zaraz po wojnie. Podobieństwo jest także w fakcie, że po rozwodzie rodziców wychowywały nas matki. I nawet nasi ojcowie obaj mieli to samo imię: Czesław.
Klenczon miał o tyle lepiej ode mnie, że mieszkał nad jeziorem, w małym mieście gdzie było dużo powietrza i bliskość przyrody. Ja wychowywałam się na gruzach Warszawy.

Byłam kilka razy w Szczytnie, gdy w pobliżu tego miasta spędzałam wakacje na obozach harcerskich. Podobały mi się mazurskie miasteczka. Były senne, czyste, zielone i spokojne.
Być może spotkaliśmy się w latach pięćdziesiątych, gdy jeszcze nie był sławny. Pamiętam, jak na jakiejś wędrówce dotarłyśmy do Szczytna. Usiadłyśmy pod drzewem i odpoczywając śpiewałyśmy coś, a ja akompaniowałam na gitarze. Za chwilę zebrała się koło nas grupa miejscowych chłopaków.

Zapisałam w jakimś starym raptularzu, że wreszcie jeden z nich wziął z moich rąk gitarę i na niej grał. WIęcej nie pamiętam. Siostra K.Klenczona na tym właśnie filmie powiedziała, że tylko on grał w tych czasach w Szczytnie na gitarze...
Byłyśmy fajne, wysportowane dziewczyny, z modnie wysiapanymi fryzurami (moda na witaj smutku). Prezentowałyśmy się świetnie w wąskich, czarnych farmerkach spiętych skórzanymi paskami z metalowymi klamrami z lilijką; i w szarych bluzach, ozdobionych sznurami, emblematami i niebieskimi (w kolorze ultramaryny) chustami z czarnymi frędzlami z lasoty rozczesanej na futerko. Do tego szare berety i oczywiście białe pepegi. Może mundurki onieśmielały, dlatego znajomości nie zawarliśmy?... Zresztą na drugi dzien wyjechałyśmy ze Szczytna.
Zapamiętałam miłe przyjęcie nas przez mieszkańców tego miasteczka. Pieniędzy specjalnie nie miałyśmy, za to puszki, które intendent obozu przyznał nam na wędrówkę. Weszłyśmy do restauracji, gdzie przesympatyczni kelnerzy zaprosili nas do stołu, otworzyli puszki z rybkami, przynieśli talerzyki i sztućce, oraz pokrojony, świeży chleb i nie zażądali zapłaty za nic.
To było pięćdziesiąt lat temu, przyszły gwiazdor polskiego rocka nawet nie przypuszczał, że kiedyś pokocha go pół Polski, że opuści swoje miasteczko i zginie tragicznie w obcym państwie i obcym mieście.
14 stycznia skończyłby 65 lat.
Przed kamieniczką w Szczytnie postawiono jego pomnik, co kilka lat odbywają się w tym mieście festiwale jego piosenek, na których występują najsławniejsi polscy piosenkarze i muzycy, a jednej z mazurskich szkół nadano jego imię.


ROZMOWY OCZAMI itp.

zawsze są ryzykowne. Pewne rzeczy pragniemy, żeby były i tak możemy sobie wytłumaczyć np. wyraz czyichś oczu. Tylko dobry, naprawdę dobry psycholog może odczytać z oczu prawdę, inni mogą się nabrać. Są przecież tacy co nawet oczyma kłamią perfekcyjnie! Do tego jeśli ludzie się nie znają, oczy mogą spotkać się przypadkiem. Czyli nie należy zbytnio wierzyć ...oczom. Dodam, że tym mniej słowom.
Jedynie czynom. (Ale też nie robić sobie wielkiej nadziei...)


„SMUTEK NIE ZABIJA,
miłość nie zabija, natomiast czas zabija wszystko” – kolejny cytat nie wiem czyj, bo nie zapisałam autora. Jest to oczywiście ogromne lekceważenie mędrców, którzy wpadają na tak OCZYWISTE prawdy. Przepraszam za lekceważenie!
Jednak w tym wypadku, nie całkiem zgadzam się z cytatem, bo smutek i miłość potrafią zabić CZASAMI. Natomiast czas zabija wszystko ZAWSZE. Może dopiero to rozwinięcie jest oczywistą prawdą - czyli w tym wypadku nie mam za co przepraszać autora.

NIE DO KOŃCA...
Tragedią życia nie jest to, że człowiek przegrywa, lecz, że nieomal wygrywa.
Heywood Brown
W moim życiu takie tragedie zdarzyły się kilka razy. Podejścia urywały się nagle, bezpowrotnie. Wyglądało, że wszystko zdąża do triumfu i nagle …krach!... i po wszystkim. I nigdy nie było powrotu lub możliwości zaczęcia tego samego od nowa. Musiałam iść dalej, inną drogą, zaczynać coś innego.
Z wiekiem nauczyłam się nie brać tragicznie ani przegranych, ani nieomal wygranych.
Pchanie się na wyżyny, czasami jest tylko stratą czasu, bo i tak nikt nie jest w stanie stale egzystować na szczycie – jest tam zbyt rozrzedzone powietrze.

GDY METEORY SIĘ ROZPADŁY...
...najpierw trochę pochałturzyłam, zanim skompletowałam dziewczyny ze szkół muzycznych do wokalno-instrumentalnego zespołu. Przez wakacyjny miesiąc, zaraz po Opolu grałam na gitarze elektrycznej z muzykami zespołu Bossa Nova Combo, zastępując będącego za granicą ...Jerzego Sidorenkę. Oczywiście nigdy nie grałam na gitarze jak mistrz Sidorenko. Kochany Krzysztof Sadowski, doskonały muzyk i kompozytor pocieszał mnie: - Elka, najważniejsze, że doskonale czujesz rytm. A jak ci ktoś coś powie, to spytaj, gdzie znajdzie drugą dziewczynę grającą na gitarze!

Nikt z zespołu nie miał do mnie pretensji, że trochę oszukiwałam nie mając opanowanych super trudnych jazzowych akordów ( nauczyłam się je omijać), oprócz trębacza Mazura, który usiłował wmówić wszystkim, że ze mnie straszne dziecko, wyzywająco popisując się znajomością różowych baletów. Nie miałam sumienia powiedzieć mu, że różowe balety uważałam za podnietę dla impotentów. Natomiast wszystkich innych biorących udział w tej estradowej składance wspominam z nostalgią. Jak choćby reżysera Mariana Jonkajtisa, który gdy zobaczył mnie na scenie, klasnął w ręce i zawołał: - Jak Boga kocham! Dziewczyna! Z gitarą! - I kazał mi grać na samym brzegu sceny. Młody wówczas aktor Witek Dębicki śpiewał „Tak mi źle, tak mi szaro...” - przebój z „Wojny domowej”, wyczyniając najdziwniejsze akrobacje, ja gibałam się po lewej stronie tuż przy kurtynie i za tę piosenkę były największe owacje.

Zresztą cały program był efektowny, były to głównie przeboje Krzysztofa Sadowskiego i niektóre piosenki z „Listów śpiewających” Agnieszki Osieckiej. Muzycy grali świetnie, Krzysztof na jedynych wtedy w Polsce Hammondach, a aktorzy i piosenkarze byli profesjonalnymi artystami i przemiłymi ludźmi.
Dawaliśmy koncerty w Warszawie i w województwie. Wtedy po raz pierwszy jadłam wspaniałą paschę, na którą zaprowadzono mnie do kawiarenki w Płońsku. Nie mówiąc już o tym, że po każdym koncercie zapraszano nas na bankiety, suto zakrapiane czystą zwykłą.
Grałam na gitarze z wielką emocją, choć instrumenty, które lepiej czułam miały klawisze, a nie progi. Ale nie od razu to pojęłam, ponieważ mając dwadzieścia lat bardzo się sobie podobałam w beatlesowskim garniturku z elektryczną gitarą. (Przyznam, że teraz też...)

A DZISIAJ?
Jest sobota, za oknami przyjemny wietrzyk, słońce właśnie zachodzi, rano wysłuchałam fajnej audycji w radiu 2000FM przygotowanej przez Beatę Rumianek, dentystkę i aktorkę teatru Fantazja, która doskonale czuje radio i robi interesujące wywiady; jest bystra, inteligentna, śmiała, ma refleks i piękny głos. Przed godziną skończyłam felieton polityczny, kończę raptularz i zastanawiam się, jakąż to ja muzykę tworzę obecnie na klawiszach komputera? Czy gdy miałam 20 lat mogłam to przewidzieć?
Może to i lepiej, że przyszłość jest przed nami zamknięta...


Brak komentarzy: