poniedziałek, maja 07, 2012

Maj 2012 raptularz... ostatnio wciąż spóźniony.

_____________________________________


Moralność – zespół ocen i norm wzorów postępowania i ideałów osobowych, mających regulować postępowanie jednostek oraz stosunki między jednostkami i grupami społecznymi; całokształt zachowań i postaw jednostki lub grupy społecznej, oceniany wg jakiegoś społecznie funkcjonującego systemu ocen i norm moralnych. Tyle słownik wyrazów obcych.
A czym jest moralność wg mnie: jest to postępowanie zgodne z sumieniem, bo nawet największy łajdak posiada sumienie, które podpowiada co dobre, a co złe.
(Z tym, że łajdak nie posłucha ani człowieka, ani tym bardziej dyskretnego absolutnie sumienia...) Sumienie nie pozwala postępować podle, popełniać zbrodni, nie pozwala oszukiwać, ogólnie - grzeszyć. Wynika z tego, że moralność to uczciwość wobec ludzi i samego siebie. A uczciwość to dobro.
Dzielę ludzi najprościej: na złych i dobrych. Dobry jest po prostu dobry, czyli niezdolny do popełnienia zła.
Natomiast złych dzielę szczegółowiej: na recydywistycznych łajdaków, dla których nie ma nadziei na zmianę - tym Bóg powinien unicestwiać dusze - oraz na łajdaków, którzy ewentualnie mają szansę, żeby pojąć co wyrabiają i poprawić się. W końcu po to istnieje reinkarnacja, zwana także czyśćcem.
_________________________________________
Nowopoznanego można osądzić po twarzy. Szczególnie u ludzi starych i starszych, bo wszelkie uczucia zapisują się pamiętnikami zmarszczek. Potem oczy, można się fałszywie uśmiechać, ale oczy zdradzą każde uczucie. Należy też obserwować gesty, zachowanie i słuchać.
Niektórzy posiadają jeszcze instynkt podpowiadający, że nowo poznany jest osobnikiem złym i należy trzymać się od niego z daleka.
Mnie instynkt ostrzega. Nie znam człowieka, ale od pierwszego momentu czuję albo, że to mój brat albo nieuzasadnioną niechęć. (Nooo... czasem brat nie okazuje się bratem, ale uczucie niechęci zawsze jest niezawodne...)
W końcu po to dano nam instynkt, żebyśmy go słuchali...
______________________________________________
Pociągi kocham głownie dlatego, że wywożą ludzi z miasta. Na świeże powietrze.
Przez dziesiątki lat brakowało mi zieleni, świeżego powietrza, otwartej przestrzeni, bezmiaru wody. Dlatego nade wszystko pokochałam morze, szczególnie Adriatyk.
Warszawa była okropna, szara, zakurzona, zamknięta, nudna. Nie interesowały mnie kawiarnie ani tzw. „życie kulturalne”. Musiałam w nim brać udział, ale to był przymus.
Żyłam tylko w wakacje, w przyrodzie.
Na szczęście teraz mieszkam jak na wsi, ale blisko centrum. I tylko 5 km od Oceanu Spokojnego.
___________________________________
Są ludzie, którzy nie potrafią przyznać się do swoich błędów, nawet gdy dla wszystkich są one oczywiste. To się nazywa pychą.
Jestem uczciwa, jeśli popełniam błąd przyznaję się i przepraszam. Nawet mój eksmąż, który nie był idealnym partnerem, sprawiedliwie twierdził, ze jestem jedyną osobą jaką zna, która potrafi przyznać się do błędu.
Za błędy należy przepraszać, zadośćuczyniać i ...zapominać. Noszenie w sobie pychy i wyrzutów sumienia oraz niewybaczenie doprowadza do raka. (Oczywiście oprócz palenia papierosów.)
__________________________________
Koty często śpią na ziemi, choć mają fotele, krzesła, poduszki. Dawno temu zauważyłam, że leżenie na trawie dodaje sił witalnych i energii. Jak w staroruskich bajkach „O wojach i witeziach”...
Koty wiedzą to, jak widać, lepiej od ludzi. No bo kto z zaganianych codziennie kładzie się na ziemi, na trawie?
A w Australii nawet w miastach jest to możliwe, wszędzie trawniki, często siedzą, czy leżą na nich najczęściej zakochane pary, bo to dozwolone.
Za to w Polsce pewnie wciąż istnieją tabliczki z napisem ”Nie deptać trawników”.
Bo w Polsce wciąż wszystko na pokaz, nie do używania...
___________________________________
W okolicach dwudziestki (tzn. przed i po) pasjami lubiłam jeździć na wycieczki. Byle uciec z Warszawy. Wkładałam czarne drelichowe farmerki (jeansów nie było), podkoszulek, koszulę flanelową w kratę, jakiś sweter związany w wokół talii, trampki czy pepegi, plecak i w drogę!
Nie miałam najmniejszego pojęcia jakie niebezpieczeństwa mogą mi grozić na bezludziu.
Ale to były jeszcze czasy w miarę normalne. Można było jeździć autostopem i nie zostać zgwałconą i zamordowaną. Zresztą na wędrówkach, czy na stopie zawsze ktoś mi towarzyszył, ale bywało, że zostawałam całkiem sama.
Mimo to, nigdy nic mi się nie stało. Myślę, że zawdzięczam to, nie tylko w miarę spokojnym czasom, ale i moim duchom opiekuńczym, które zawsze podpowiadały mi co robić i jak wybrnąć z najtrudniejszych sytuacji.
_______________________________________________
Pod oknem mojej sypialni, w moim jak sądzę ostatnim mieszkaniu w Australii, mam spadzisty dach, pokryty ceglastą dachówką. Często siedzę późno w nocy i robię coś na komputerze, przy zasłoniętych oknach.(Na zdjęciu nie ma firanki, bo to już potem, zasłonę wyrzuciłam...)
Którejś nocy usłyszłam za oknem kroki. Ufolud? No bo kto spacerowałby po pochyłym dachu? Najeżona, jednak wstałam i nagle rozsunęłam firankę.
Czarny kot z białymi ozdobami zobaczywszy mnie zamarł bez ruchu, z wyciągniętą w powietrzu przednią i tylną łapą. Staliśmy tak jak zaczarowani (on z tymi łapami w powietrzu, praktycznie stojąc na dwóch pozostałych) z pół minuty, patrząc na siebie w absolutnym zaskoczeniu.
W końcu powiedziałam mu, że jest piękny i że go kocham, więc poszedł swoją drogą...
__________________________________________________
Starzy jesteśmy wtedy, kiedy większość ludzi wolałaby, żebyśmy nie żyli. (William Wharton)
Prawda jakie to smutne i niesprawiedliwe? A jednak każdego to czeka.
_______________________________________________
W podróżowaniu fantastyczne jest między innymi to, że człowiek przekonuje się, ilu jest na świecie dobrych, uczynnych ludzi” (William Wharton)
To jest oczywista prawda. Spotkałam wielu takich ludzi na swoich wędrówkach.
Pamiętam nawet tak dziwne zdarzenie, gdy kiedyś spędzając noc na dworcowej ławce, głodne, z koleżankami usiłowałyśmy finką otworzyć puszkę sardynek. I jakoś nam się to nie udawało...
Nieproszony, wziął z naszych rąk puszkę siedzący niedaleko wieśniak i tak rąbnął lewą ręką w trzymającą finkę prawą, że rękojeść przebiła mu dłoń. Z ręki lała się krew, ale on otwierał puszkę, aż do końca, jakby nie czując bólu. Po czym z uśmiechem wręczył nam otwartą (zakrwawioną...) puszkę.
Ile razy chłopi na wsi ofiarowywali nam noclegi we własnych łóżkach, sami chcąc iść na siano? Co prawda, w końcu nigdy nie godziliśmy się na to i to my szliśmy spać do stodoły. A ile razy dostawaliśmy chłopski obiad, owoce, mleko, chleb? – nigdy nie chciano od nas za to pieniędzy.
Taki kiedyś był polski naród. Taki był naród w byłej Jugosławii. Nie wiem jak jest teraz?
W Australii, w country jeszcze można spotkać dobrych ludzi.
Dwadzieścia lat temu, mój eks robiący wtedy przeprowadzki, jechał truckiem przez niezamieszkałe tereny. Truck mu się rozkraczył, tzn. motor wysiadł. Za jakiś czas przejeżdżał Ozi, sam się zatrzymał, wziął eksa do domu, nakarmił, napoił, przenocował i załatwił transport ciężarówki do Sydney.
Myślę, że dziś w Australii nadal tak się zachowują ludzie z country.
Ale na świecie już jest całkiem inaczej.
________________________________________________
Za to mój młody znajomy wędrownik – fotograf miał zupełnie inną przygodę w country. Oto pojechali w czwórkę, jedną terenówką (błąd!) na pustynię w środku Australii  i motor im wysiadł. 60 albo więcej stopni ciepła, żadnych drzew i pusta droga. Po paru godzinach zatrzymało się auto, okazało się, że kierowcą jest Polak. Obiecał w najbliższej osadzie poprosić o pomoc. Nie poprosił, bo żadna pomoc nie nadeszła.
Chłopcy mało nie umarli z wycieńczenia i dopiero w nocy auto pełniutkie Aborygenów, (potrafi ich jechać ośmiu), doładowało jeszcze ich czwórkę. A potem ściągnęli auto i naprawili. Może to cywilizacja wypacza ludzkie współczucie?
_______________________________________________
Jak on się ładnie uśmiecha: prosto w moje serce. (William Wharton)
________________________________________
Degrengolada – to słowo kojarzy mi się z ciastkiem, taka czekoladowa rolada z kremem... Ale niestety znaczy to upadek moralny, staczanie się. Z ciastkiem ma tylko wspólne to, że krem jest tłusty i można się na nim poślizgnąć.
____________________________________________
Adrianna Godlewska-Młynarska, żona Wojciecha, we wspomnieniach napisała, że warszawskie osiedle „za żelazną bramą” było modne i kultowe. A mieszkanie na tym osiedlu było czymś nadzwyczajnym(?!). Skąd jej to przyszło do głowy?
Blokowisko „za żelazną bramą” były niesłychanie brzydkie, maleńkie mieszkania, maleńkie balkoniki. Samo miejsce nieciekawe, z pewnością niemodne.
Były to mieszkania dla zwykłych śmiertelników, niewyróżnionych przez los.
Klasą było osiedle Sady Żoliborskie w pięknej zieleni, pokazywane De Goullowi, za czasów jego wizyty w Polsce, bloki w samym centrum, a potem nowe zabudowania dalszego Mokotowa.
Osiedle „za żelazną bramą”, nie było w niczym lepsze od Muranowa. Może nawet gorsze, bo w blokach na Muranowie, też brzydkich, mieszkania jednak były większe i solidniejsze.
_________________________________________
Nigdy nie lubiłam Rolling Stonsów. Ich muzyka była dla mnie za prosta. Mick Jagger beznadziejny, śpiewał nijako, wydzierał się tylko rozdziawiając buzię, nie miał pojęcia o improwizowaniu. Jego sposób poruszania się na scenie - okropny. Chodził z kąta w kąt, jakby nie wiedział co ma ze sobą zrobić.
Tak samo (dla mnie..) ich życie prywatne było beznadziejne jak i ich muzyka. Zmiany partnerek i partnerów (bioseksualność), narkotyki, alkohol.
A wciąż mają swoich wielbicieli wydzierających się na ich koncertach, choć wyglądają jak zużyci dwustuletni starcy, mając około siedemdziesiątki. Twarze pomarszczone jak wysuszone kartofle, ręce wykrzywione artretyzmem.
Nigdy nie byłam na żadnym ich koncercie, bo szkoda by mi było czasu. A ciekawa jestem, czy ich wierni wielbiciele wyglądają tak samo?
____________________________________
W latach sześćdziesiątych skomponowałam kilka piosenek, które nawet podobały się młodzieży słuchającej moich zespołów w warszawskich Domach Kultury. Zapisywali słowa autorstwa mojej przyjaciółki i podśpiewywali z nami na koncertach.
Ale jakoś czułam, że nie są to ...arcydzieła, choć wpadały w ucho, więc przestałam komponować. Wolałam odtwarzać doskonałe utwory.
Zdjęcie z gazety, Zacisze 1968r.
Gdy rzuciłam elektryczną gitarę, która tak naprawdę nie była moim instrumentem, przeprosiłam się z klawiszami, najpierw były to hammondy, potem keybordy: technics i wreszcie korgi –  ale do komponowania nie wróciłam, wciąż brak mi było prawdziwego natchnienia. Za to aranżowałam - myślę interesująco - i najważniejsze: nauczyłam się improwizować. Dorabiałam solówki. Mogłam też długo grać jakieś nagle komponowane tematy i improwizować na ich temat. Nadawałabym się do pracy w sklepach z keybordami, ale tam trzeba było nosić te instrumenty...
Tak, że w muzyce byłam odtwarzaczem i ...poprawiaczem.
Natomiast twórcą byłam dopiero w poezji. Łatwiej oddawałam przeżycia słowem niż muzyką.
____________________________________________________
Dziwna sprawa. Gdy chodziłam do liceum, miałam prawdziwy bagnet z czasów II wojny światowej.
Chłopcy z czarnej jedynki z Reytana, z harcerskiej drużyny, z którą przyjaźniła się moja żeńska drużyna 183-cia (charakteryetyczne chusty: niebieskie jak ultramaryna, z czarnym frędzlami z lasoty), mieli kilka takich bagnetów. Nosili je przy paskach, zamiast finek.
Strasznie mi to imponowało, poprosiłam o taki bagnet i jakoś mi skombinowali... Miał niedozwoloną długość, drewnianą rękojeść i czarną gumową pochwę.
Dla mnie miał stanowić obronę „w razie czego”... Czasem używałam go zamiast finki, ale najczęściej z dumą nosiłam przy harcerskim mundurku. Zresztą, głównie nosiłyśmy harcerskie bluzy i czarne farmerki, więc bagnet pasował.
Ale nosiłam go też prywatnie. Do spódnicy, pod kurtką. Dla obrony, „w razie czego”, bo zdarzało mi się wracać po nocy pustymi ulicami. Chociaż na szczęście nigdy nie zdarzyło mi się to „w razie czego...”
Nie mam pojęcia co się stało z bagnetem. Zupełnie wyleciało mi z pamięci jak on wyleciał z mojego życia i kiedy to się stało. Tak samo jak nigdy nie dowiedziałam się skąd chłopcy z Reytana mieli takie bagnety i czy były one kiedykolwiek używane w czasie wojny, czy też przeleżały wojnę nietknięte.
_____________________________________________
Jan Paweł II zmarł 2.04.05 o godzinie 21.37.
Data daje w sumie 11, a godzina 13. Liczby dla mnie oznaczające coś ważnego, choć nie wiem co. A tak w ogóle to liczby magiczne.
________________________________
Nie pamiętam już który to był rok, gdzieś połowa pierwszej dekady 2000 roku. W Sylwestra było plus 45 stopni. Ponoć rekord od 1939 roku. Można było tylko leżeć i  ledwo żyć...
Najwięcej ucierpiały rośliny. Słońce je spaliło. Końcówki gałęzi i liście uschły, niektóre całkowicie. Połowa liści na drzewach, krzakach i kwiatach była sucha i skręcona. Nawet sośnie na czubkach gałęzi igły opadły w dół jak długie spódnice baletnic, zamiast radośnie sterczeć do góry.
W prasie i w internecie coraz więcej pisze się, że istnieje broń meteorologiczna, która może powodować tsunami, susze, upały, cyklony, sztormy itp. Prawdziwie terrorystyczna broń. Nie można się jej przeciwstawić, a cierpią niewinni.
_________________________________________
Uwaga na oczy! Długie przebywanie w sztucznym oświetleniu i wpatrywanie się w ekran telewizora, może doprowadzić do zwyrodnienia plamki żółtej, nazywanego zespołem AMO. Może on doprowadzic nawet do utraty wzroku.Wpływ na to ma także zanieczyszczone środowisko.
W Polsce jest preparat Maxivision, który pochłania UVA i UVB, neutralizuje wodne rodniki, poprawia mikrokrążenie i dotlenienie w gałce ocznej.
Jak się nazywa odpowiednik tego preparatu w Australii, nie wiem.
___________________________________________
Klenczon nie tylko był moim idolem muzycznym. Także był typem chłopaka jakiego chciałbym mieć. Ale nie było takiego w moim otoczeniu. I w związku z tym zakochiwałam się w zupełnie innych chłopakach. Do tego nie muzykach...:)
________________________________________
Kiedyś, gdy byłam chora na grypę, przyszedł do mnie lekarz wyglądający jak książę z bajki z 1001 nocy. Czarne włosy do ramion, czarne oczy, piękna twarz, wysoki i smukły, ubrany w długi czarny płaszcz i gdy biegł po schodach do mojej sypialni, najpierw poczułam silny zapach drogich, dobrych męskich perfum.
Lekarz zresztą miał też dobrą nowinę, bo po zbadaniu powiedział ”wyjdziesz z tego”.
Zastanowił mnie  silny zapach jego perfum. W moim mieszkaniu zawsze są na przestrzał pootwierane okna i drzwi. Ale w niektórych mieszkaniach można się udusić, więc może to takie zabezpieczenie lekarza z bajki, przed prozaicznymi smrodkami?
______________________________________________
Zawsze mnie śmieszy mycie jakichś kawałków ciała, jeśli mamy wannę, czy prysznic. Całe ciało brudzi się, więc co mi z tego, jeśli jedna część jest umyta, a druga pozostaje brudna? Wielu ludzi robi to samo, nie tylko z myciem...
_____________________________________________________
Książki są wspaniałe, bo głównie dzięki nim następuje wymiana ludzkich myśli.
W rozmowie tylko przyjaciele zwierzają się sobie, w książkach nieznani autorzy odsłaniają swoje najgłębsze uczucia nieznanym czytelnikom.
Dziś internet ze swoimi blogami robi coś podobnego... Pewnie stąd ta niesamowita popularność internetu. Wniosek, ludzie chcą się zwierzać, ale nie zawsze mają komu.
A na necie, w tym milionowym tłumie, mogą znaleźć się osoby myślące podobnie.
(Nie mam tu na myśli psycholi wypisujących obleśne komentarze...)
____________________________________________
Niebieskooka. Kiedyś byłam niebieskooka...
Na Poznańskiej w Warszawie był sklepik z prywatnymi kosmetykami i tam kupowałam niebieski, szafirowy i granatowy tusz do rzęs.
Pędzelkiem robiłam kreski, ale i rzęsy malowałam na niebiesko, czy granatowo. Powieki jakąś niebieską szminką lub pudrem. Tylko w kącikach wewnętrznych srebrny błysk. Całe oko było niebieskie na zewnątrz i ...wewnątrz...
Było to w tamtych czasach niespotykane, więc gdy tak wymalowana jechałam tramwajem, czy autobusem, to wszyscy się na mnie gapili. Wobec czego z uśmiechem pokazywałam im język, co powodowało, że odwracali głowy.
Potem bywałam też zielonooka (zależnie od sukienki), bo moje oczy są w 3 kolorach, od żółtego przez zielony do niebieskiego. ( Dziwne. Choć żółtego na szczęście ledwo ledwo.)
Gdy chodziłam do szkoły muzycznej byłam na śpiewie dodatkowym i musiałam zdawać egzaminy ze śpiewu operowego. Gdy wchodziłam do sali egzaminacyjnej, dyrektor zasłaniał oczy ręką i śmiał się.  Bo „śpiewaczka operowa” miała mini spódniczkę, białe, koronkowe pończochy, długie włosy z grzywką do oczu - wyprasowane żelazkiem i na niebiesko wymalowane oczy. Bigbitówa w całej krasie, śpiewająca mezzosopranem z barwą altu, arie operowe.
Śp. prof. Waśkiewiczowa, zawsze błagała mnie przed egzaminem: „Elżuniu, nie maluj sobie oczków na niebiesko!” Ale bezskutecznie, nieumalowana czułabym się jak naga.
Wobec czego, za te niebieskie oczy i za fakt, że za nic nie mogłam się przemóc i trzymać - modą śpiewaczek - splecionych na brzuchu rąk, dostawałam na egzaminach czwórkę, choć profesorka zawsze dawała mi z przedmiotu piątkę.
Śpiew operowy przydał mi się, bo potem śpiewając piosenki miałam już wyrobioną skalę i ustawiony głos, ale interpretacji uczyłam się słuchając  i to przez całe życie.
Natomiast Niebieskooka Czerwonych Gitar jest piosenką z czasów II wojny światowej. Nie o mnie więc (he, he...) bo się w czasie wojny dopiero urodziłam.
____________________________________________
Wiecie co jest najgorsze w starzeniu się? Stajesz przed lustrem i bardzo się sobie nie podobasz. I zaraz myślisz: „...a będzie jeszcze gorzej...”
______________________________________________
Czy sen może zadecydować o życiu? U mnie właśnie tak się stało...
Miałam lat dwadzieścia na początku i którejś nocy przyśnił mi się taki sen: siedzę w restauracji na świeżym powietrzu, pełno kwiatów, drzew i krzewów, atmosfera nadmorska. Podchodzi do mnie kelner i pyta, czy chcę jedną szklankę bardzo dobrego, mocnego czerwonego wina, czy też pełną butelkę, ale wina młodego, niedojrzałego, różowego.
Pomyślałam sobie, że jednak lepsza pełna butelka i ją wybrałam.
Tak potem było w życiu... Miłości niedojrzałe, krótkie, za to sporo...
Dziś wybrałabym jedną szklankę. Ale na taką decyzję mogłam się zdobyć dopiero po czterdziestce.
_________________________________________
Miałam przygodę z filmem animowanym. Mojej przyjaciółki szwagier – Tadeusz Janik był reżyserem filmów animowanych. Kiedyś dał nam do wypełniania rysunki przez niego wykonane na celuloidzie. My wypełniałyśmy je akrylikiem. Pamiętam, że zarobiłam na tym 500 zł. Co było niezłą sumką dla studentki... (W latach sześćdziesiątych.)
Film nazywał się „Uwaga” i dostał główną nagrodę dla filmu animowanego, na festiwalu w Wenecji. Widziałam go potem w kinie.
____________________________________
Tajemnica i niedopowiedzenie dobrze służą pewnym sprawom. Zamiast wyjaśniać lepiej je przeżywać. (Jose Saramago pisarz portugalski  – Nobel 98)
Niewątpliwie tak jest ciekawiej i frapująco. Ja jednak wolę wyjaśniać tajemnice. Ułatwia to życie.
______________________________________
Komputer dla tych, którzy na codzień z nim obcują staje się częścią życia.
Kiedy się zepsuje i kilka dni go nie ma, nagle mamy za dużo swobody...
Jest to dowód, że to zwykły złodziej czasu, który można by przeznaczyć na coś pożyteczniejszego, jak chociażby spacer, czy jakikolwiek wypad w przyrodę.
A tak pracujemy na nim godzinami, sztywnieją nam karki, bolą kręgosłupy, a jak go nareszcie nie ma, to nam żal... Uczucie nielogiczne, ale realne.
______________________________________________
Lubię stare domy, są solidne, w lecie chłodne, w zimie ciepłe, mają atmosferę.
Ale stare szkoły są okropne! Jak z najgorszych powieści Dickensa. Nowoczesne szkoły lepiej działają na psychikę ucznia.
____________________________________
Zazdrość. Właściwie nie znam tego uczucia. Nie zazdroszczę nikomu bogactwa, talentu, szczęścia, rozumu, sławy, urody, zdrowia, kondycji itp. Mam co mam i cudze mnie nie pociąga. Cieszę się natomiast jeśli ktoś wygra w totka, dostanie spadek, kupi sobie dom, zakocha się szczęśliwie, stworzy coś wspaniałego...
Chcę, żeby wszyscy na świecie byli zdrowi, mieli swoje mieszkania, pracę, partnerów, przyjaciół. O to się codziennie modlę. (Choć Bóg wcale nie spełnia mojej prośby. ..)
Jedyna zazdrość jaką kiedykolwiek czułam była o aktualnego faceta. Jeśli był mój, miał być tylko mój. Jeśli zwracał uwagę na inne dziewczyny, dawałam mu wolną rękę, ale obserwowałam i ...nie raz kończyłam znajomość. Ale to właściwie nie była zazdrość, bo  partnerstwo musi być idealne. Od złego partnerstwa 100 razy lepsza samotność. A w końcu i tak zawsze jesteśmy samotni, nawet w tłumie.
(Nie rozumiem Plejadan, gdzie prawo pozwala mężczyźnie mieć dwie żony, dwie rodziny, dwa domy. Nigdy nie zgodziłabym się na taki układ.)
I odwrotnie, nawet jeśli spodobałby mi się mężczyzna mający już partnerke, nigdy nie podeszłabym nawet do niego. Jeśli mężczyzna wybrał kobietę, to tylko jakaś bez dumy i honoru będzie próbowała go odbijać.
Spotkałam w moim życiu taką jedną. Cudzy chłopak, mąż dzieciaty, kochanek – nie miało to dla niej znaczenia. Potrafiła się dzielić... Poza tym nie była spostrzegawcza, odkrywała faceta dopiero przez oczy jego partnerki.
Jej występki napełniły mnie wstrętem do wszystkich podobnych jej ludzi (bo są i tacy faceci). Ale też i do tych bezwolnych, którzy jej ulegali. Choć tym ostatnim zależało tylko na przygodzie.
Ludzie sobie przeznaczeni wybiorą tylko siebie i nikt inny nie będzie dla nich istniał.
Dlatego zazdrość o partnera w prawdziwym związku nie powinna zaistnieć. Jeśli jest, to znaczy, że najwyższy czas się rozejść. I to na wszystkie kolejne życia.
Wybaczanie zdrad jest bez sensu i nic nie daje oprócz cierpienia.
Być z kimś za wszelką cenę? Po co?...
__________________________________________
Nie piłam, nie ćpałam. Nawet nie zapaliłam skręta. Nie czułam powołania do narkotyków, choć uczucie po nich jest podobno przedsmakiem śmierci, która jak wiemy jest wybawieniem (?).
Za to papierosy wdychałam przez pięć lat. Zdenerwowana, potrafiłam odpalić naraz całą paczkę. A rano był kac, gorszy od alkoholowego.
Od jednego dnia odstawiłam papierosy, żeby już nigdy nie zapalić. Dlatego nie rozumiem ludzi mających nałogi.
________________________________________
Błękitne łubiny - do dziś uwielbiam ich wygląd i zapach. Pole takich łubinów po raz pierwszy w życiu zobaczyłam w Kartuzach. Ponoć mają trujący (jak konwalie) zapach.
Mając 20-ścia lat wymyśliłam sobie, że jak będę bardzo nieszczęśliwa, połóżę się w takim polu łubinów i zasnę na wieki... Na nieszczęście miałam wtedy sporo, równie durnych pomysłów... (Które moim chłopcom wydawały się szalenie oryginalne... Jeden nawet pojechał do Kartuz, żeby zobaczyć to łubinowe, błękitne pole...)
Ale łubiny zawsze są dla mnie piękne, muszą być jednak tylko w tym błękitno-fioletowym kolorze.
Noooo... to są inne zdjęcia, ale tamtego wspomnienia nie uchwyciłam na fotografii, a to są cudze wspomnienia...
Na zawsze zapisał mi się w pamięci taki obrazek, sprzed 48 lat: piaszczysta droga, skraj lasu i pod nim kwitnące błękitne łubiny. Droga niknie w lesie, zapada zmierzch...
_______________________________________
PERFUMY. W naszym domu w Skierniewicach, na tremie stała półlitrowa, szafirowa szklana butla po perfumach Soir de Paris. Pewnie kiedyś była pełna, po wojnie już pusta. W tym domu właściwie mieszkałam tylko 4 lata, ale sporo z niego pamiętam. Butla była pusta nie wiadomo od ilu lat, a wciąż silnie, słodko pachniała.
Gdy już mieszkałam w zniszczonej i spalonej Warszawie,  na ul. Pańskiej przy dawnym placu Marchlewskiego, w dzielnicy zwanej dzikim zachodem, był targ. Matka często posyłała mnie po śmietanę, owoce, czy warzywa. Czasami po szkole sama lubiłam tam chodzić i oglądać stragany.
Największą atrakcją (oprócz tzw. „pańskiej skórki” – przysmaku, którego przepisu nie znam do dziś) był facet mieszający perfumy. Robił z tego prawdziwie cyrkowe  przedstawienie. Stał na podwyższeniu, na stoliku miał pełno pustych buteleczek po perfumach, na podłodze wielkie butle fryzjerskiej toaletowej wody, w rękach gumową gruszkę-rozpylacz. Bez przerwy gadając mieszał wody toaletowe, wlewając wszystkich zapachów po trochu do jednej buteleczki. Litr takiej wody kosztował 12 zł. Maleńkie buteleczki mieszanki sprzedawał po 5, 6 złotych. Dobrze na tym zarabiał, choć zapach takiej mieszanki musiał być straszliwy. Ale robił to tak fascynująco, że wszystko kupowali. Mogłam godzinę stać i gapić się na niego...
Miałam 8-9 lat, nie było żadnych rozrywek, kino raz w tygodniu. Z chłopakami bawiliśmy się na gruzach w wojnę, więc zapach tych perfum w mojej wyobraźni był niebiański...
Gdy już zdawałam maturę, na rynek rzucono perfumy „Być może”. Nie był to mój zapach, ale idealnie pasował do mojej przyjaciółki, wysokiej, długonogiej jak modelka, blondynki. Ja używałam wtedy perfumy Kankan, które kojarzyły mi się z niespełnieniem.
Moje notesiki z tamtych czasów jeszcze pachną Kankanem...
W latach sześćdziesiątych w kioskach zaczęły się pokazywać zagraniczne magazyny dla kobiet i dziewcząt i tam znalazłam reklamę perfum Imprevu, które wreszcie kupiła mi przyjaciółka za bony w pewexie. Dolary przysyłał  jej czasem ojciec mieszkający w Sydney, którego nigdy w życiu nie poznała osobiście. Za to ja go poznałam, niedługo po naszym przybyciu do Australii. Był najbardziej znanym w Polonii tancerzem towarzyskim i maratończykiem, co roku startującym w maratonie zaczynającym się na moście Habour Bridge.
W Jugosławii odkryłam perfumyTabac, ale to zupełnie inny zapach niż ten znany Tabak  dla mężczyzn. To był wyłącznie jugosłowiański Tabac dla kobiet, w miniaturowych buteleczkach. Pachniał cytrynowo-miodowo, mocno i niepokojąco.
Ale najpiękniej pachniały lawendowe olejki, które na straganach sprzedawały wieśniaczki w Dubrovniku. Nigdy potem nie znalazłam żadnego olejku o tak intensywnym zapachu. Widać lawenda nad Adriatykiem ma swój własny zapach. Suche bukiety lawendy woziłam przez całe granie w Jugosławii, a bukiet zawieszałam nad łóżkiem.
Jak już grałam w enerdowie znalazłam perfumy Astrid. Były takie dla kobiet, a Marian dla mężczyzn. Pachniały cytrynowo i niepokojąco. Polakom nie chcieli sprzedawać, trzymali je pod ladą i musiałam stać tuż za Niemcem, żeby je zdobyć - jeśli sprzedawczyni wyciągała ze skrytki perfumy dla niego, musiała sprzedać także mnie.
W Jugosławii poznaliśmy parę Szwajcarów Polaków - Astrid i Mariana. Ona była chemiczką i robiła także perfumy. Jeździła na zjazdy chemików do wschodniej Europy.
Po latach nie miałam już z nimi kontaktu, ale myśle, że to były perfumy jej kompozycji. Perfumy piękne, ale Marian porzucił Astrid dla młodszej kobiety - samo życie...
W Australii zaczęły mi się podobać męskie perfumy Pier Cardena o piżmowym zapachu i Aramis prawdopodobnie z feromonami, bo przyciąga kobiety. Używał je mój eks, w czasie gdy się rozwodziliśmy. Perfumy lubiłam, ale do eksa mnie nie przyciągnęły. To ja mu wysłałam papiery rozwodowe.
Dziś najlepiej lubię i używam Contradiction Kevina Klaine (zaprzeczenie). Ale coraz trudniej je znaleźć, bo moda na zapachy także mija i wciąż pojawiają się nowe.
Zapachy nieodłącznie wiążą mi się ze zdarzeniami w życiu. Jak przychodzą wspomnienia, czuję ich zapach. Albo odwrotnie: poczuję zapach i napływają wspomnienia...
______________________________________





Brak komentarzy: