czwartek, listopada 09, 2006

NIECODZIENNY RAPTULARZ - wiosenno - jesienny, 9 listopada 2006r

LISTOPAD to MIESIĄC PAMIĘCI...

...o tych, którzy odeszli tam, gdzie jest lepiej; to także miesiąc Święta Niepodległości Polski.
Choć... gdy tych co odeszli, wspominam z ciepłą nostalgią (jeśli byli mi bliscy), to Święto Niepodległości napełnia mnie smutkiem podobnym do beznadziejnej listopadowej słoty.
Z wiadomości, które docierają do Australii wynika, że jeszcze dużo czasu upłynie, zanim Polska w pełni stanie się niepodległą. Najpierw musi dojść do uporządkowania państwa i wewnętrznej zgody. Ale to wszyscy muszą zrozumieć. A ponieważ nie potrafimy zrozumieć nawet prostej prawdy, że za stan dzisiejszej Polski odpowiada poprzedni rząd, a nie obecny, to jeszcze droga daleka...
Żyję w Australii, w Polsce nie byłam od 24 lat i nigdy tam nie powrócę. Może więc dopiero w jakimś przyszłym życiu przekonam się, czy Polacy zdołali uszczęśliwić siebie i swoją Ojczyznę?

W Australii wiosna nie za ciepła, a przez to fantastyczna. Kwiaty kwitną, nastroje ludzi też niezłe, mimo, że wzrosła stopa procentowa pożyczek bankowych! Australia leży na końcu świata także w sensie wszystkich większych problemów światowych. To trochę tak, jakby się żyło na Księżycu. Tęskni się za Ziemią, a jednocześnie dziękuje Bogu, że tu (przynajmniej dotychczas...) spokój.

„SERCE” – MARKA GRECHUTY NAD JEZIOREM PLUSZNO

W sierpniu 68r byłam na obozie szkoleniowym młodzieży uzdolnionej artystycznie, w Mirkach nad jeziorem Pluszno. Właściwie nie był to obóz, ponieważ mieszkaliśmy w domkach kempingowych. „Artystyczną młodzież” tworzyli początkujący literaci, muzycy rozrywkowi i tancerze tańca towarzyskiego.

Pojęcia nie mam kto to zorganizował i kto za to płacił; pewnie państwo, jak to za komuny bywało. Pojechałam tam, żeby mieć dużo wolnego czasu na przygotowanie nowego repertuaru zespołu „Dziewczyny” w którym śpiewałam i grałam na gitarze elektrycznej (Dom Kultury na Zaciszu).
Z rozszerzenia repertuaru niewiele wyszło, było więcej interesujących spraw niż ćwiczenie. Zresztą, nikt się specjalnie nie wysilał. Literaci stworzyli tylko teksty do piosenek zespołu chłopaków i kilka wierszyków satyrycznych. A nasze ćwiczenie polegało na graniu sobie, a muzom oraz przygrywaniu na wieczorkach tanecznych. Nie wiem co robił „taniec towarzyski”, jako, że nigdy mnie nie interesował - nienawidząc wszelkich reguł zawsze preferowałam taniec spontaniczny.

Kilku z młodzieży artystycznej zrobiło karierę, do nich zaliczał się poeta Zbigniew Jerzyna, pisarz Jerzy Górzański (który w tamtych czasach wyglądał jak Chrystus z musicalu) oraz zespół „Co wy na to?”, który na trochę zaistniał na terenie Warszawy. O innych nic nie wiem, bo twarzy i nazwisk nie zapamiętałam. Natomiast mój żeński zespół podzielił się na części i za jakiś czas rozjechał na kontrakty do Finlandii i Jugosławii.
Deszcze nie padały, po jeziorze wciąż niosła się gitarowa muzyka trzech zespołów, do szczęścia brakowało mi tylko cukierków, za którymi chodziłam na żebry po domkach i pewnie wyjadłam wszystkie zapasy słodyczy, bo chętnie mnie częstowano.

Przeżywałam wtedy miłość platoniczną, niemożliwą do spełnienia, z powodu wielu skomplikowanych zawiłości. Wobec czego on tylko patrzył mi w umalowane b. starannie (jak to w latach sześćdziesiątych bywało) już od rana oczy i ewentualnie rozwiązywał troczki przy rękawkach mini sukienki. Albo siedział obok nic nie mówiąc.

Uwielbiałam słuchać jego gry na gitarze - był niesamowicie zdolnym muzykiem, z muzycznej rodziny. Z jego gitarą, w moim sercu rywalizowała tylko piosenka „Serce”, za którą Marek Grechuta dostał w Opolu nagrodę tamtego roku. Ktoś miał tranzystorowe radio i gdy nagle puszczano tę piosenkę, dosłownie zamierałam z uchem przy głośniku.
Mój „platoniczny” lubił łowić ryby i kiedyś popołudniem zjawił się z pękiem nanizanych na sznurek wielkich szprot z czerwonymi płetwami, oraz z propozycją, żebym je wypatroszyła i usmażyła. Żachnęłam się i odmówiłam. (Już wtedy miałam poglądy wegetarianki - nie zabiłabym ani nie wypatroszyła niczego co żyje.)
Popatrzył na mnie, dziwnie się uśmiechając i powiedział: „Podarowałem pani pęk czerwonych tłustych ryb, a pani cóż... nie chce tych ryb, że takie brzydkie, że czerwone i że z płetwami..."
Piosenkę „Serce” kocham do dziś, zawsze gdy ją słyszę, widzę jezioro Pluszno i nas, jakimi byliśmy wtedy. Marek Grechuta właśnie umarł. Mój gitarzysta w 82r. Do dziś nie wiem dlaczego zmarł mając zaledwie 32 lata. Nikt mi tego nie chciał nigdy zdradzić, a nasze drogi rozeszły się na zawsze, gdy wyjechałam na kontrakt do byłej Jugosławii.
W Australii pewna jasnowidzka, która wiedziała wiele, zapewniła, że to był wypadek. Opisała dokładnie jego wygląd i co się stało. Zapewniła też, że zawsze pozostałam w jego pamięci.
Myślę, że dla niego ta śmierć była wybawieniem. Nie mógł się znaleźć na tej Ziemi.
Cierpimy, gdy nasza dusza zostaje uwięziona w ciele, cierpimy całe życie i dopiero śmierć jest uwolnieniem.

OBRAZEK Z ŁODZIĄ
Gdy byłam dzieckiem, w domu mojego ojca w Ogrodzieńcu, koło Drawska Pomorskiego gdzie byłam na wakacjach, znalazłam wiele niemieckich pocztówek z malarstwem. Mogłam wpatrywać się w nie godzinami.
Jest jeden obrazek, na którym pełna ludzi łódź płynie szeroką wodą, gładką, lustrzaną, tuż po zachodzie słońca. Na obrazku panuje niewiarygodny spokój. Jeden z płynących łodzią, obarczony plecakiem, z zadumą patrzy w górę, na wysoką skałę, na której stoi zamek. Pewnie zastanawia się, jak można żyć zamkniętym na skale, gdy on w ciągłej wędrówce pokonuje otwarte przestrzenie.

Skała, na którą spogląda, jest brzegiem wyspy Elby. A obraz namalował niemiecki malarz Adrian Ludwig Richter (XIX wiek).

DWIE PRZYJACIÓŁKI – TRZY SIOSTRY
Cyfry, daty w moim życiu mają dziwne związki, niektóre się pokrywają, inne ze sobą stykają.

Colleen (moja przyjaciółka Australijka, o której dużo piszę na blogu Poezja prozaiczna, przy wierszu „Jak pokochać obcy kraj”) zmarła wieczorem 21 lipca, a 22 lipca (rok wcześniej niż Colleen) urodziła się moja przyjaciółka z Polski, z którą byłyśmy jak najlepsze siostry przez 11 lat.
Były z Colleen podobne do siebie. Złote blondynki, miały takie same ręce, podobnie nimi gestykulowały, miały siostrzane podobieństwo w twarzach. Tyle, że Colleen była drobna, a Maina z Polski, była wysoka jak modelka.

Maina od urodzenia nazywała się Marysią, szwedzkie imię przybrała po obejrzeniu filmu „Czarownica”. Ale przekornie, nie nazwała się Ainą jak filmowe wcielenie Mariny Vlady, tylko Mainą jak stara czarownica, filmowa babka młodej i pięknej czarownicy. Maina była wysoka, szczupła, z figurą modelki, opalała się na złoto, a naturalnie blond włosy farbowała łupinkami cebuli, przez co nabierały niespotykanego koloru lekko zielonkawego złota.
Jej twarz malował na okładkach swoich płyt Niemen, choć wierzył, że maluje twarz Farridy.
Przypominała „Wiosnę” Boticcellego. Kiedyś nawet jakiś facet na ulicy wręczył jej pęk czerwonych róż ze słowami: „Wiosna dla wiosny...”, po czym się ulotnił...

Mój kontakt z Mainą urwał się całkowicie po przybyciu do Australii. Nigdy nie odpisała na żaden mój list. Nie mogłam zrozumieć dlaczego. Do dziś nie mogę. W pewnym okresie byłyśmy jedną duszą. Obecnie, nie wiem nawet czy żyje.
Dziwne, bo poznałam w Australii jej ojca, którego nigdy nie widziała. Od czasów wojny nie wrócił do Polski, posyłając żonie i dwóm córkom czasem parę dolarów. Za te jego dolary na urodziny, Maina kupowała zwykle w Pewexie puszkę papierosów state express (50 sztuk) i rum jamajka. Zużywaliśmy te rarytasy zapijając dostępną w zwykłych sklepach herbatą Yunnan i dyskutując do białego rana.

Ojciec Mainy był znany w powojennej Polonii. Bardzo przystojny, znany tancerz i maratończyk. Już nie żyje. Był miłym człowiekiem, kiedyś godzinę rozmawiałam z nim przez telefon. Dyskusji o Mainie unikał. Nie mogę mu zapomnieć zmęczonych oczu jego żony. Widywałam je wiele lat, pamiętam do dziś. Czy mu zapomniała na Tamtym Świecie?

Na zdjęciach: Colleen i ja w latach dziewięćdziesiątych i Maina w latach sześćdziesiątych.

NIE TYLKO LISTOPAD JEST MIESIĄCEM DUCHÓW
Czuję, że otaczają nas duchy, ale tylko raz zdarzyło mi się zobaczyć ducha. Był to duch dobry.
Chorowałam na silną infekcję ucha, miałam spuchniętą limfę za uchem, przebąkiwano o operacji. Którejś nocy, o czwartej na ranem obudziłam się i zobaczyłam po prawej stronie łóżka, tuż przy mojej głowie klęczącego mężczyznę, ze złożonymi do modlitwy dłońmi. Był w wieku około sześćdziesięciu lat, miał długie do ramion, proste, siwe włosy, takiż zarost i bardzo szerokie ramiona. Klęczał koło mojej głowy i modlił się. Dlatego się go nie zlękłam - widziałam, że ma dobre zamiary.
Prawdopodobnie nie zamierzał mi się pokazać, ale obudziłam się nagle i za szybko otworzyłam oczy - nie zdążył zniknąć. Nastąpiła chwila konsternacji! On patrzył na mnie, ja na niego, wreszcie poczułam lekką obawę, przecież wyraźnie widziałam, że był duchem! Machnęłam ręką w jego stronę, przecinając powietrze i powiedziałam: - "Nie boję się ciebie, ale lepiej zniknij." Wtedy się rozpłynął.

W jednym z moich zeszytów mam wklejony stary, angielski dom z ogrodem. W ogrodzie stoją dwie figury tej samej dziewczyny, w wiejskim stroju, w słomianym kapeluszu, z koszem kwiatów w ręce. Ta dziewczyna jest podobna do mnie, gdy miałam dwadzieścia lat. Może w tym domu żyłam? - mam znajomo ciepłe uczucie, gdy patrzę na fotografie tego domu, ogrodu i okolic. Zawsze w tym życiu chciałam mieszkać na wsi. Tylko tam, czułam się naprawdę dobrze.
Może klęczący duch był z tego domu. Może to mój były ojciec, lub kochający mąż? A może jednak Anioł Stróż? Obojętnie... Czuwa, modli się do Najwyższego za mnie, bo któż inny by się za mnie modlił?
W każdym razie ucho samo(?) się wyleczyło.

Na fotografii zrobionej przez Janusza Iwanusa (po lewej) w domu Uphagena na ulicy Długiej w Gdańsku, tuż koło starego zegara stoi... kto? Zmarły właściciel? Janusz twierdzi, że jak fotografował żadnej planszy tam nie było, a sylwetkę ducha widać na zdjęciu wyraźnie!

JANUSZ MINKIEWICZ NAPISAŁ KSIĄŻKĘ DLA DZIECI „LENIN W PORONINIE”!
No nie! Jak wół stoi napisane w książce Magdy Dygat „Rozstania” na str. 185, że w antykwariacie znalazła tę książkę, „której urywki do dzisiaj zna na pamięć” i „bardzo wzruszają ją ilustracje, bo przypominają jej dzieciństwo”. Książka była pobazgrana przez dzieci i kolejny właściciel, tuż pod rysunkiem, gdy Lenin ze Stalinem się obejmują, napisał koślawo, ale trafnie: „Głupie wariaty”.
Czy to możliwe, że Minkiewicz, który w ogóle przestał pisać, żeby nie ulec zatruciu komuny, taką książkę wypaskudził? To czego chcą Polacy od Szymborskiej? Widać takie to były czasy i inaczej się nie dało...

W AUSTRALII HALLOWEEN OBCHODZI SIĘ na WESOŁO
Toteż nie przeraziłam się dziewczynek w potwornych maskach, które przyszły pod nasze drzwi po słodycze. Za to koty, wszystkie trzy zmiotły się w dzikim pędzie, najwyraźniej przerażone.
Cmentarze tutejsze też są weselsze niż w Polsce, być może jest to kwestia słonecznego i ciepłego klimatu. A jednak nie lubię grobów, przerażają mnie te miejsca wiecznego spoczynku, z których nie można się wydostać. Szczególnie jeśli są to marmurowe, nierzadko czarne grobowce. Dlatego z kilkunastu zdjęć, który przysłał mi kolega, wybrałam tylko jedno, w którym jest nostalgia i ptak, jak czyjaś dusza szybujący nad grobami.
Chcę, żeby moje prochy rozsypano nad oceanem - nie chcę na wieki przebywać w towarzystwie nieznajomych, tym bardziej, że dusze i tak na cmentarzach nie egzystują, a pamięć o człowieku pozostaje w sercach, a nie na cmentarzach.

Foto Janusz Iwanus

TYRAN
Można zrozumieć, że tyrani gnębili narody w dawnych czasach, ale w XXI wieku ten fakt jest trudny do pojęcia. Inna jest świadomość narodów i ich moc, a jednak nadal istnieją patologiczne jednostki podporządkowujące sobie narody, mimo postępu świadomości, cywilizacji, nauki, mimo ogromnego rozwoju ludzkiego umysłu.
Fidel Castro już jest mumią, jak kiedyś Breżniew, ale jego siła nie popuściła, nawet gdy umiera. Kubański naród żyje w kurnych chatach i nawet nie mogą sobie chat pobielić, bo nie ma farb. W sklepach puste półki, a dowiezione towary znikają w ciągu godziny. Oczywiście turystom pokazuje się tylko wyznaczone miejsca. Prawdziwą Kubę może zobaczyć tylko podróżnik jak Jurek Adamuszek, który przejechał tę wyspę na starym rowerze, ubrany tak, że nie odróżniał się od miejscowych.

Ludzie na Kubie pracują, a wyników ich pracy nie widać, widocznie nie jest kłamstwem, że Castro ma w zachodnich bankach setki milionów dolarów. Tam gdzie reżym, tam złodziejstwo. Nasze Volvo 760, które po 21 latach idzie na złom, (choć wygląda pięknie), tam byłoby luksusową limuzyną. Domy odrapane, ludzie skromnie ubrani. Przypomina to carską Rosję.
Zaleta: nie ma rasizmu, podziałów na białych i czarnych - pięknie, ale ludzie chcą też czuć komfort życia, za pracę swoich rąk. Tym bardziej, że klimat fantastyczny i mogliby żyć wspaniale, choćby z turystów. A ludzie tam żyją przyjacielscy, gościnni, prawdopodobnie łagodni i bierni. I pewnie dlatego nie walczą o swój byt. Może z tego samego powodu w innych krajach też rządzą tyrani, bo ludzie są słabi, nie chcą walczyć i podporządkowują się każdemu totaliryzmowi.
Mam tu na myśli także, a może szczególnie, kraje wysoko rozwinięte.
(My Polacy, to co innego. Z reżymu weszliśmy w całkowitą demokrację - wszystko nam wolno.)
Inny tyran: Sadam Hussein właśnie został skazany na karę śmierci przez powieszenie, za zbrodnie przeciw ludzkości.
Pytanie: który następny? bo jeszcze wielu z nich dręczy ludzkość, często pod pretekstem miłosierdzia.

JA COŚ O TYM WIEM!
Dowcip z internetu:
- Do czego służy komputer?
- Do tego, aby ułatwić ci pracę, której bez niego w ogóle byś nie miał.

GDY W LISTOPADZIE, 23 LATA TEMU PRZYLECIELIŚMY DO AUSTRALII...
...benzyna kosztowała 36c, zwyczajne domy 40–80 tysięcy dolarów, na kwaterunek czekało się 5-6 lat, w telewizji szły 3-4 reklamy, klimat był regularny, wody pod dostatkiem, a średnia pensja wynosiła ok. 300$ na tydzień. Za to było mniej lokalików o europejskim charakterze i niektóre dzielnice miały paskudne, stare domy straszące w śródmieściach, a procent od pożyczek dochodził do 19%.
Obecnie na głównych ulicach przedmieść wyrastają bloki mieszkalne o ciekawej architekturze, co chwilę (dosłownie!) coś nowego jest wybudowane, stare domy się restauruje i na kolorowo tynkuje (bo do tej pory były głównie ceglane), ale ceny domów dochodzą do miliona dolarów, choć procent od pożyczek ma tylko jakieś 7% (co i tak dużo więcej wychodzi niż dawny 19%. A na dodatek właśnie stopa procentowa wysokogórsko wzrosła!). Natomiast domy kwaterunkowe obecnie są właściwie nieosiągalne, nawet po kilkunastoletnim oczekiwaniu. Benzyna kosztuje 1,50$, w telewizji jest po 10 reklam za jednym zamachem, klimat zwariował, a woda wyschła. I do tego pensje są tylko dwa, trzy razy większe! A jesteśmy jednym z najbogatszych państw na świecie, więc kto mi wyjaśni, gdzie podziewa się ten dochód? (Choć... wiedząc, że każdy musi gdzieś mieszkać, a pożyczki oddaje się 3 razy tyle, to właściwie wiadomo... No i przecież wciąż pomagamy czyścić świat z kolejnego tyrana...)

Cóż, na całym świecie dzieje się coraz gorzej, wobec czego postanowiono coś z tym fantem zrobić i tak nasz pierwszy minister ogłosił, że na cele walki z ociepleniem Australia przeznaczyła CAŁE 500 milionów dolarów! Co oczywiście jest kroplą w oceanie, jeśli się np. weźmie pod uwagę tylko fakt, że w związku z suszami Australia traci rok w rok 4 miliardy dolarów rocznie na nieprodukcji win.
W związku z tym nasuwają mi się na pamięć dwa polskie przysłowia: „Lepszy rydz niż nic” i „Lepiej późno, niż wcale.”

ZANIM DOTARLIŚMY DO AUSTRALII, NIE BYŁO SŁONECZNIE...

Na zdjęciu, pierwszy poranek w sydnejskim mieszkaniu, po 1,5 roku tułaczki w Europie. Córcia poniewierkę znosiła dobrze, ale tęskniła do własnego domku. Już, gdy jechaliśmy pociągiem do ówczesnej Jugosławii, stała przy oknie i pokazując paluszkiem mówiła z tęsknotą: - "Domecek..."Na bośniackiej wsi też się nie żaliła, choć były tam spartańskie warunki. Planowaliśmy zamieszkać w Bośni. Na szczęście mój eks przeczuwał tragiczne wypadki i umiał przed nimi uciec. W Bośni czekałby nas straszny los - być może uniknęliśmy śmierci i pohańbienia.

We wsi Duboćani, koło miasteczka Kljuć, była cudowna przyroda. Góry, dzikie lasy, przeczysta i zimna jak lód rzeka Sana. Wydawało się, że gdyby wybudować tam dom, dałoby się żyć jak w bajce. Niestety, te domy, które za ciężką pracę w Niemczech i Austrii wieśniacy sami sobie budowali, zostały zniszczone. Nie mam pojęcia ilu z tych ludzi, którzy tak serdecznie opiekowali się nami w czasie czteromiesięcznego tam pobytu, przeżyło tę straszną i bezsensowną wojnę.
Na fotografii, widok z chaty gdzie mieszkaliśmy - tuż przed burzą... Ta, która przyszła 10 lat później, była o wiele groźniejsza.


MIEJSCE NA ZIEMI
Nie wiem, czy to, gdzie teraz jestem, akurat jest moim właściwym miejscem na Ziemi, być może?
Wędrujemy, szukamy nieraz całe życie, wreszcie zawsze coś w końcu znajdując, ale czy właśnie to? I czy w ogóle jest ktoś, kto znalazł swoje miejsce na Ziemi? Raczej godzimy się, żeby gdzieś zakotwiczyć i jako tako przeczekać to życie, bo w końcu istnienie materialne nie jest najważniejsze. Kto myśli inaczej jest w błędzie.

Swój dom w tym życiu, otrzymałam dokładnie na moje 50-siąte urodziny, po całożyciowej tułaczce. Domek Baby Jagi, ale inni nawet takich nie mają – jak choćby moja afrykańska córeczka, którą sponsoruję - mogę się więc uważać za szczęściarę.
Obecnie wygląda on trochę inaczej: nie ma wielkiego drzewa, którego gałęzie zaglądały do okien, płotek się postarzał, a domku prawie nie widać zza wielkich tuj, wysokiego na 2,5 metra fioletowo kwitnącego krzewu i korytarza z amarantowych bugenwilii i białych, pnących róż.

Na fotografii, zaraz jak go dostaliśmy...

Życzę wszystkim czytaczom moich blogów, żeby znaleźli takie miejsce na Ziemi, w którym będą szczęśliwie czekać na życie wieczne.
W grudniu - weselszy raptularz, bo święta i gorące lato. Pa!

Brak komentarzy: