piątek, sierpnia 31, 2007

NIECODZIENNY RAPTULARZ - koniec sierpnia 2007

______________________________________________________________

W TYM MIESIĄCU W POLSCE KOŃCZY SIĘ LATO...
A w Australii właśnie zaczęła się wiosna.
I oczywiście, jak to w Australii, temperatura skoczyła, a mnie serce skacze do gardła! Może z pożytkiem, bowiem tarabaniąc się dziesiątki razy po schodach w górę i w dół nareszcie wiem, że serce posiadam (choć dla niektórych wolałabym nie...).
Podobno Stworzyciel zrobił nam narządy mogące działać 1200 lat, ale niestety wszystko złożone do kupy, chodzi po ziemi średnio 70. Zatem, jeszcze trochę mi pozostało! O czym można przekonać się otwierając: ”O mnie”. (Nie wyobrażajcie sobie, że obecnie jestem taka śliczna jak na zdjęciach, których pełno na Blogowisku. Może nie naga, ale prawda wygląda tak, jak na fotkach z imprez datowanych: rok 2007.)


Że wiosna zawitała, przekonałam się, gdy na niepodciętych pędach wisterii pokazały się (przez noc!) liliowe kwiaty.
Ta zaborcza roślina, w błyskawicznym tempie zarośnie mi dach pod oknami sypialnii. Ale nic to... Koty będą się wysypiać w jej rozgałęzieniach bezpieczne, że nie dostaną raka nosa - bo białonose koty nie mogą bezkarnie grzać się w australijskim słońcu. Ja też, choć nie mam białego nosa, wolę cień, szczególnie po 24 latach doświadczania na własnej skórze palącego słońca, które nie oszczędza nikogo, nawet zimą.


Zatem w Polsce koniec ciepła, a u nas początek gorąca, uff...Łąka oczywiście polska: lato się kończy za lasem...
____________________________

NAJLEPIEJ, ZE WSZYSTKICH SIERPNI, PAMIĘTAM SIERPIEŃ 1965...
Tego właśnie roku po raz pierwszy spędzałam go w Sopocie.
Pieniądze na pobyt zarobiłam na koloniach letnich w Dziwnowie. Tam też było pięknie, ale tylko Sopot ma niesamowitą charyzmę. Poczułam ją, gdy tylko wysiadłam z pociągu i bardzo wczesnym rankiem ruszyłam śpiącymi uliczkami na poszukiwanie zakwaterowania...
Znalazłam je w internacie jakiejś szkoły, który latem stał pusty i dawał noclegi za pół darmo. Pokój był dwuosobowy, ale na szczęście tylko przez dwie noce miałam towarzyszkę, która chrapała tak, że trząsł się cały budynek. Nigdy potem nie słyszałam tak potwornie chrapiącego człowieka. (Dziewczyna była mała, chuda i cicha w dzień – jeśli to kogoś interesuje...)
W internacie w ogóle było pusto, nie przypominam sobie choćby chodzących po korytarzach ludzi... To były czasy! Pusty hotel, a nikt nikogo nie zamordował! Dziś na tym fakcie opartoby scenariusz horroru...


Oczywiście przyjechałam do Sopotu po to, żeby codziennie chodzić do Non Stopu, słuchać Czerwonych Gitar i na zapas napatrzeć się na Klenczona, który wtedy był moim wzorem do naśladowania ;) . 
Ale też zafascynowana byłam Gdańskiem, który kochałam od dzieciństwa – znając go dobrze z niemieckiej książeczki z fotografiami przedwojennego Gdańska. Szczególnie, do dziś, fascynuje mnie Żuraw nad Motławą. Z całą pewnością przypominam go sobie, z któregoś poprzedniego życia. Doskonale pamiętam ten odcinek Motławy, przyklejone do Żurawia kamieniczki i pływające po rzece statki. Tylko, że między nimi widzę przemykające się długie i zamaszyste spódnice kobiece, było to więc najwcześniej w XIX wieku...
W XX-tym moje pierwsze wakacje w Trójmieście spędzałam spacerując po gdańskich i sopockich uliczkach, zaglądając do okien domów o architekturze jakiej nie znałam przedtem. Szczególnie fascynujące były sopockie piętrowe domy w stylu secesyjnym, najczęściej z drewnianymi werandami na każdym piętrze. Kryły w sobie mroczne tajemnice. Ich przeważnie zamknięte okna patrzyły na ciemnozielone morze nie błyskając odbiciami słońca, ciemne i nieruchome.


W jednym z takich domów mieścił się klub „Niuniek” – pisało na szybie - oczywiście klub wielbicieli Klenczona. Kolorowe napisy krzyczały, ale za szybą było ciemno, smutno i pusto. Cały Sopot wydawał mi się właśnie taki; choć stylowy, tajemniczy i zielony, to zamknięty na dziesięć spustów przed obcymi, chłodny i niedostępny.

Może wszyscy sopocianie byli tacy?... Przecież szemrzące tłumy na ulicach tworzyli przyjezdni. Tylko powietrze nad morzem owiewało rześko i przyjaźnie.
Natomiast gdańska starówka była radosna. Tak się składało, że gdy przyjeżdżałam do Gdańska, zawsze świeciło słońce. Sławne organy w oliwskiej katedrze wiedziałam już wiele lat wcześniej, gdy byłam tam z wycieczką ze Złotowa, ale sam Gdańsk pokazano nam wtedy przelotnie.
Dopiero w 65 przeszłam gdańską starówkę wzdłuż i wszerz, a za mną łaziły grupki zaczepiających mnie chłopaków, zaintrygowanych, że włóczę się sama. Robili to zresztą sympatycznie, uśmiechaliśmy się do siebie, lecz nie dawałam się poderwać. Oczywiście chodziłam po Gdańsku w dzień, ale fotografie ze starej książki przerobiłam na nocne, bo taki właśnie, nocny Gdańsk pamiętam, choć nie wiem skąd?..
.

W Non Stopie, do którego też codziennie przychodziłam sama i nie chciałam tańczyć, zaczepiali mnie tacy różni, mniej przyjemni, wkurwieni, że ich olewałam. Jeden ze złością zapytał: to po co tu pani przychodzi? Żeby słuchać – odpowiedziałam, co oczywiście nie było prawdą, bo najczęściej panował tam taki wrzask, że słuchać było trudno... Wykidajło przy wejściu, też przypuszczał, gdy wchodziłam: - ta pani to pewnie ma abonament! (Choć przypuszczał i przepuszczał z uśmiechem.)

W Australii nikomu nie przychodzi do głowy interesować się, czy ktoś jest na koncertach sam, czy z grupą. Tu obcy uśmiechają się do siebie, zagadują, zakolegowują się na czas koncertu. Każdy ma prawo być panem siebie.

Przychodziłam do Non Stopu sama, bo nie miałam ochoty poświęcać nikomu uwagi. I Przyznaję szczerze, w tamtych czasach byłam chłodna (nie! zimna! - księżniczka na szklanej górze, brrr...), niedostępna dla nieznajomych. Zupełnie jak Sopot dla przyjezdnych...
Stali przyjaciele przyjeżdżali zaledwie na kilka dni, żeby odwiedzić mnie w mojej miesięcznej pustelni, z bardzo konkretnej przyczyny: nie mieli forsy na dłuższy pobyt. Ale ja zawsze lubiłam być sama... (Nie muszę słuchać, mówić i podporządkowywać się.)

(Fotografię Czerwonych Gitar siedzących pod plandeką namiotu Non Stopu, mam chyba z pisma Ty i ja?)
______________________________

W OSTATNI DZIEŃ NON STOPU 65 - 31 SIERPNIA...
...przy moim stoliku na przerwie usiadł Krzysztof Klenczon.
Tego wieczoru przyszłam już z torbą podróżną – zaraz po graniu miałam nocny pociąg do Warszawy. Usiadłam przy stoliku na środku sali i za chwilę przysiadło się do mnie dwóch miłych panów. Gdy zaczęła się przerwa Klenczon zszedł ze sceny i ruszył prosto do naszego stolika, okazało się, że byli to jego wujkowie. Opowiadał im (patrząc zdziwiony na mnie...), że zaraz po graniu jedzie do Mikołajek i tam, u swojego ojca, spędzi następne 2 tygodnie, pływając na żaglach. Uśmiechałam się tajemniczo, patrząc w bok - bo miałam taki koszmarny zwyczaj. Cóż, do Mikołajek oczywiście nie pojechałam, szkoła muzyczna zaczynała się 1 września, musiałam też dawać lekcje fortepianu, żeby mieć z czego żyć. Proza... 

Poza tym...
Klenczon nie wrócił do mojego stolika, ponieważ przyszła Alicja, trochę posiedziała w tym dziwnie dobranym towarzystwie, poczym przeniosła się z wujkami do innego stolika... 

Za to niedaleko siedziała siostra Klenczona, zapamiętałam, że była drobna i ciemnowłosa.
Tego dnia Klenczon szalał na scenie. Porwał komuś kraciastą apaszowską czapkę, jaką wylansowała Bardotka w Viva Maria, zakładał ją, podrzucał, w ogóle skakał po całej scenie. Była w nim niesłychana radość tego wieczoru. Ale tylko na graniu, potem już nie... (o tym trochę dalej...).


Na fotografii Non Stop 66. Byłam też, ale tym razem nie trafiłam... 
Czerwone Gitary grały tam w lipcu. Ja natomiast cały lipiec spędziłam na chałturach z muzykami zespołu Bossa Nova Combo, grając (niedoskonale) na gitarze elektrycznej, zastępując doskonałego gitarzystę jazzowego Janusza Sidorenkę. Za zarobioną forsę przyjechałam znów do Sopotu, niestety w Non Stopie urzędował zespół Pięć Linii, który poznałam w Opolu. Śpiewał z nimi Andrzej Mułkowski, drobny, długowłosy chłopak o pięknym głosie. (Moja modlitwa, Na dzikiej plaży).

Na ślady Andrzeja wpadałam potem, grając w hotelach byłej Jugosławii. W kilku miejscowościach jego zespół gościł przed nami, miejscowi bardzo chwalili jego wokalistykę.
Dziś, to żaden problem dowiedzieć się, kto, gdzie i kiedy będzie występował. Wtedy, nawet dzwoniąc po Estradach nie można było dostać konkretnej odpowiedzi.

___________________________________

GDAŃSK! GDAŃSK! - MOJE UKOCHANE MIASTO!
Gdańsk to moja fascynacja, do dziś, choć zawsze była to moja miłość platoniczna, być może bez wzajemności
– nie miałam możliwości osiedlenia się tam. A pewnie, gdyby to było możliwe mieszkałabym tam do końca życia.
Fotografia Motławy też pochodzi ze starej książki i jest przerobiona - tak jak ja czuję to miejsce. A czuję Gdańsk niesamowicie romantycznie, jak można się zorientować z tych fotografii...


Jest to jedyne duże miasto, w którym mogłabym żyć. Innych wielkich miast nie cierpię, choć taką mam karmę, że wciąż wegetuję w wielkich miastach. Nieprzypadkowo użyłam słowa „wegetuję” - prawdziwe życie toczy się tylko blisko przyrody.
Dziś, patrząc na fotografie Gdańska, jestem pewna, że coś mnie tam ominęło. Wciąż nie wiemy, czy życiem rządzi przypadek, czy przeznaczenie? Wykoncypowałam więc, że istnieje kilka zaplanowanych przeznaczeń, zależnie od drogi, którą wybierzemy. Ja w pewnym momencie weszłam w boczną uliczkę i się w niej zaplątałam...
__________________________________

31 SIERPNIA 65 NA DWORCU W GDAŃSKU
Prosto z Non Stopu, po ostatniej piosence poszłam do pociągu w Sopocie. To właśnie tego dnia wychodząc wpadłam na Czesława Niemena, który wchodził do środka, żeby przywitać i pożegnać się z Czerwonymi Gitarami. Z Niemenem spotkałam się po wielu latach w Australii, przy nagrywaniu wywiadu-rzeki. Przeczucie, że po latach spotkam Klenczona zawiodło, a może ktoś odwrócił jego przeznaczenie? Z niedawno wydanej książki Marka Gaszyńskiego dowiedziałam się, że w nocy, gdy doszło do tragicznego wypadku w wyniku którego zginął, auto prowadziła Alicja, a on zmęczony i chory spał. Kilka przecznic przed ich domem obudził się i sam usiadł za kierownicą. I właśnie od jego strony doszło do fatalnego zderzenia.
Zaskoczyło mnie to, co powiedziała jego siostra o tym wypadku: „Początkowo prowadziła ponoć żona, później zamienili się.” Ponoć? A jeszcze przedtem dziwny cytat Gaszyńskiego: „Do dziś nie wiadomo, kto kierował samochodem, którym wraz z żoną wracał z koncertu.” Jak to nie wiadomo - Alicja zaniemówiła? Nie uwierzono w to, co opowiedziała?...
On, gdy obudził się z komy, nie powiedział ani słowa. „Wpatrywał się w okno, miał strasznie smutne spojrzenie...” (siostra)
Takie „strasznie smutne spojrzenie” widziałam u niego kilka razy. Taki wyraz twarzy miał, gdy myślał, że nikt go nie widzi. Tej nocy, 31 sierpnia zobaczyłam jego tragiczną twarz po raz pierwszy.
W Gdańsku musiałam czekać na mój pociąg, siedziałam więc na peronie niedaleko latarni i czytałam książkę, nie patrząc na ludzi. Pociąg nadjechał, wsiadłam, zajęłam miejsce w głębi przedziału i machinalnie spojrzałam w okno. Tuż za szybą, na walizce związanej skórzanym paskiem siedział Klenczon. Na jednym jego kolanie przysiadła Alicja, ale on jakby nie zdawał sobie sprawy z jej obecności. Ręce miał opuszczone wzdłuż tułowia, bezradnie, jak ktoś całkowicie zrezygnowany, a na twarzy malowało mu się niewyobrażalne cierpienie. Wstrząśnięta, zza zamkniętego okna obserwowałam rozpacz na twarzy, na której kilka godzin wcześniej widziałam euforię szczęścia. Wtedy i przez wiele następnych lat nie mogłam zrozumieć tej rozpaczy. Gdy umarł, przyszło mi na myśl, że może przeczuwał, to, co się kiedyś stanie...


Foto: T.Koprowski (przerobione na negatyw)
___________________________________________

ALE JESZCZE BYŁO WIELE LAT...
...mijania się. Widocznie. Takie. Przeznaczenie... 
Opole 66. Dom Kultury na Powiślu w Warszawie. Nagrania w radiu, na które zaproszona - nie przyszłam. Sprowadzenie Trzech Koron do byłej Jugosławii, do którego nie doszło, bo tak w końcu postanowiłyśmy (mój zespół). Kiedyś może dokładnie wszystko opiszę. Partiami.


Mijaliśmy się, jak na ulicy Monte Cassino w Sopocie, gdy wpadłam na niego w sierpniu 65. Pojawił się nagle i schodził w dół, ja też – więc zmieszana zaczęłam poprawiać but (niebieską baletkę, z naszytymi koralikami, zupełnie taką samą jak dziś są modne...). Przeszedł i podążał w kierunku gdzie mieszkałam, a ja tam właśnie szłam! Chciałam go wyminąć, ale nie pozwalał. Gdy próbowałam z lewej, on też przechodził na lewo, gdy przechodziłam na prawo, on też zbaczał na prawo. I tak kilka razy. W pewnej chwili wcisnęłam się obok niego na samej krawędzi trotuaru z lewej i wtedy zaczął iść równo ze mną przez dłuższy czas, że wreszcie "dałam gazu" i wkurzona pomknęłam w dół, nie oglądając się.
Ubrany był w białe dżinsy i czerwone polo. Przez ramie miał przerzuconą białą bluzę od dżinsów. Na nogach brudne białe pepegi. (Często w nich grał, a raczej w Non Stopie zawsze w nich grał.)
Przemknęłam obok niego jak niebieska torpeda. Miałam mini sukienkę w biało-niebieską krateczkę i długi, powiewający błękitny szyfonowy szalik-wstęgę.
Dziwne, że akurat te ubrania pamiętam, gdy innych nie przypominam absolutnie.

Na fotografii obok, co prawda nie z Sopotu, lecz z Warszawy, też jestem błękitna, bo był to błękitny okres w moim życiu. Dla wielu jest to kolor zimny i smutny, dla mnie błękit był niepokojący jak ten z wiersza Gałczyńskiego: „Pokochałem ciebie w noc błękitną, w noc grającą, w noc bezkresną...” Jak poprzerabiane przeze mnie fotografie Gdańska...
Mojego idola, którego za żadne skarby nie chciałam poznać jako głupawa wielbicielka, a tylko i wyłącznie jako koleżanka z branży, spotykałam na ulicach Sopotu jeszcze wiele razy, ale już całkiem spokojnie...
Niedługo po wakacjach usłyszałam w radiu „Historię jednej znajomości”. Dla mnie, piosenka ta w pełni oddaje nastrój Sopotu, Non Stopu, zimnego Baltyku i ...niespełnienia, para rozstaje się...  

(A propos, do dziś mam słowa tej piosenki wraz z dedykacją Klenczona. Przysłał mi je na moją prośbę.)

Śpiewałam tę piosenkę potem przez wiele lat, w różnych zespołach, najpierw akompaniując sobie na gitarze, potem na dwóch Korgach grając cały aranż, z dokładną solówką gitary! Jest to chyba jedyna piosenka na świecie, do której nie pasuje żadna improwizacja. Słyszałam improwizacje w coverach, ale były nijakie, sztampowe. 
Piosenka w sumie bardzo prosta, ale niech ktoś spróbuje napisać prostą piosenkę, tak doskonale łączącą tęskniącą melodię z kilkoma zaledwie funkcjami harmonicznymi, żeby przez czterdzieści kilka lat fascynowała słuchaczy i odtwarzające ją zespoły!
Klenczon miał uwodzicielski głos, lekko zachrypnięty, trochę łobuzerski, był świetnym gitarzystą, ale tylko niewielu w pełni docenia jego talent kompozytorski. Mogę bez przesady ocenić, że tworzył arcydziełka, które zapewne i w 2060r będą słuchane i przerabiane. Oby tylko przyszli „odtwarzacze” nie zniszczyli nastroju tych piosenek, który jest niepowtarzalny.
„Gdy kiedyś znów...”, ‘Retrospekcja”, „Muzyka z tamtej strony dnia”, „Kwiaty we włosach”, „Wróćmy na jeziora”, „Port”, „Biały krzyż”, „Nie ma cię w moim śnie”, „Hej słowiki, słowiki”- to moje ulubione klenczonowe ballady. Oprócz dwóch ostatnich grałam je i śpiewałam przez wiele lat (w sumie na jakichś 1500 koncertach! Yes!!! Tyle ich było!), zarówno w Jugosławii, enerdowie jak i w Australii.
Tu też z Grzegorzem Andrianem, byłym basistą z Trzech Koron. Mamy nawet nagrania, może niedoskonałe technicznie, ale niezłe muzycznie.
______________________________________

POSZUKUJĘ FILMU „ZAGUBIONA DUSZA”
Film ten był pokazywany kiedyś w telewizji polskiej. Niestety nie zrobiono z tego DVD włączonego do sprzedaży. Jest to film o Klenczonie. Na stronie Christopher czytałam list dziewczyny, która po obejrzeniu tego filmu, zafascynowała się jego osobowością wiele lat po jego śmierci. (Więc może już zaczęła sprawdzać się moja przepowiednia o roku 2060?...)
Bardzo chciałabym ten film zobaczyć, jeśli ktoś może mi sprzedać kopię, proszę o wiadomość:
elatrzecia@yahoo.com

Ps. Na którejś stronie internetowej znalazłam informację o tym filmie, w której wybitny mędrzec stwierdził, że jest to film ...erotyczny. No nie... Klenczon i erotyk!
____________________________________

DŁUGOTRWAŁA MŁODOŚĆ PLEJADAN
W jednej z moich ulubionych książek „UFO z Plejad” Guido Moosbruggera, jest zdjęcie pięknej trzystuletniej Plejadanki, która wygląda na lat dwadzieścia kilka.
(Fotografię z książki zamieszczam obok. Błękitna była w naturze!)



Plejadanie, żyją bowiem jak nasi praojcowie Adam i Ewa: około tysiąca lat. Dojrzałość osiągają w wieku lat sześćdziesięciu (już o tym wspominałam w raptularzu) i do mniej więcej 600-700 lat wyglądają młodo. Ja oczywiście w wieku lat sześćdziesięciu nie wyglądam tak jak na fotografiach, którymi was tu czaruję, ale myśle, że nikt się na to nie nabrał, ponieważ w „O mnie” można przeczytać czarno na białym, że mam 64 lata, a wiadomo, że Plejadanką nie jestem - chociaż bym chciała, ponieważ bardzo mi się podoba życie na planecie Erra. Panuje tam komunizm, ale doskonały, dla nas utopijny. Ludzie pracują krótko i wszyscy żyją w dobrobycie. Mają też bardzo wysoki poziom świadomości i rozwoju duchowego, dlatego nie ma tam wojen i przestępczości (prawie), która jest karana zesłaniem na bezludne planety. Życie płynie tam tak, jak wyobrażamy sobie życie w Raju. Choć nie jest wieczne. (Myślę, że materia nie może być wieczna, więc tylko dusze są nieśmiertelne.)Nie wierzcie, że UFO nie istnieje! Jesteśmy bardzo powoli przygotowywani na ujawnienie prawdy, która wciąż byłaby szokiem dla współczesnego świata, dlatego robi się to stopniowo poprzez filmy fabularne, dokumentalne, krótkie wiadomości itp...Dwa dni temu złapałam na Yahoo filmik z dwoma UFO nad...? Hawajami? Zapomniałam... przepraszam! W każdym razie podaję link, kliknijcie i przekonacie się na własne oczy. Pokazane na filmiku statki przypominają mi fosforyzujące kwiatki.http://cosmos.bcst.yahoo.com/ver/223/popup/index.php?cl=3803818

A na dowód, że UFO istnieje, fotka naszego szóstego kota, który nazywa się UFO (pseudonim „Misiek”), bo z buźki przypomina UFOludka. Jest to najbardziej przymilny kot jakiego posiadamy, jedyną jego wadą jest to, że za dużo je i już jest za gruby. (Raczej jak Ziemianin...)


Fotkę Ufcia-Pufcia wykonał Marek Żmuda. Fotka jest niewyraźna, ale, czy kto widział wyraźne zdjęcie UFOludka?
Ps. Obecnie jest on (Ufcio nie Marek) duuuuuuużo grubszy! Oraz stłukł ten piękny, zabytkowy garnek, za którym się chował.
A tak serio: myślę, że jeśliby ci z UFO chcieli zrobić nam kuku, to dawno już by to zrobili! Zatem mam nadzieję, że się spotkamy we wrześniowym Raptularzu.
_______________________________________________________________

Brak komentarzy: