Moralność – zespół ocen i norm wzorów postępowania
i ideałów osobowych, mających regulować postępowanie jednostek oraz stosunki
między jednostkami i grupami społecznymi; całokształt zachowań i postaw
jednostki lub grupy społecznej, oceniany wg jakiegoś społecznie funkcjonującego
systemu ocen i norm moralnych. Tyle słownik wyrazów obcych.
A czym jest
moralność wg mnie: jest to postępowanie zgodne z sumieniem, bo nawet największy
łajdak posiada sumienie, które podpowiada co dobre, a co złe.
(Z tym, że łajdak
nie posłucha ani człowieka, ani tym bardziej dyskretnego absolutnie sumienia...)
Sumienie nie pozwala postępować podle, popełniać zbrodni, nie pozwala oszukiwać,
ogólnie - grzeszyć. Wynika z tego, że moralność to uczciwość wobec ludzi i
samego siebie. A uczciwość to dobro.
Dzielę ludzi najprościej:
na złych i dobrych. Dobry jest po prostu dobry, czyli niezdolny do popełnienia
zła.
Natomiast złych
dzielę szczegółowiej: na recydywistycznych łajdaków, dla których nie ma nadziei
na zmianę - tym Bóg powinien unicestwiać dusze - oraz na łajdaków, którzy
ewentualnie mają szansę, żeby pojąć co wyrabiają i poprawić się. W końcu po to
istnieje reinkarnacja, zwana także czyśćcem.
_________________________________________
Nowopoznanego można osądzić po twarzy. Szczególnie u ludzi starych i starszych,
bo wszelkie uczucia zapisują się pamiętnikami zmarszczek. Potem oczy, można się
fałszywie uśmiechać, ale oczy zdradzą każde uczucie. Należy też obserwować
gesty, zachowanie i słuchać.
Niektórzy
posiadają jeszcze instynkt podpowiadający, że nowo poznany jest osobnikiem złym
i należy trzymać się od niego z daleka.
Mnie instynkt
ostrzega. Nie znam człowieka, ale od pierwszego momentu czuję albo, że to mój brat
albo nieuzasadnioną niechęć. (Nooo... czasem brat nie okazuje się bratem, ale
uczucie niechęci zawsze jest niezawodne...)
W końcu po to
dano nam instynkt, żebyśmy go słuchali...
______________________________________________
Pociągi kocham głownie dlatego, że wywożą ludzi z
miasta. Na świeże
powietrze.
Przez dziesiątki
lat brakowało mi zieleni, świeżego powietrza, otwartej przestrzeni, bezmiaru
wody. Dlatego nade wszystko pokochałam morze, szczególnie Adriatyk.
Warszawa była
okropna, szara, zakurzona, zamknięta, nudna. Nie interesowały mnie kawiarnie
ani tzw. „życie kulturalne”. Musiałam w nim brać udział, ale to był przymus.
Żyłam tylko w
wakacje, w przyrodzie.
Na szczęście
teraz mieszkam jak na wsi, ale blisko centrum. I tylko 5 km od Oceanu
Spokojnego.
___________________________________
Są ludzie, którzy nie potrafią przyznać się do
swoich błędów, nawet gdy dla wszystkich są one oczywiste. To się nazywa pychą.
Jestem uczciwa,
jeśli popełniam błąd przyznaję się i przepraszam. Nawet mój eksmąż, który nie
był idealnym partnerem, sprawiedliwie twierdził, ze jestem jedyną osobą jaką
zna, która potrafi przyznać się do błędu.
Za błędy należy
przepraszać, zadośćuczyniać i ...zapominać. Noszenie w sobie pychy i wyrzutów
sumienia oraz niewybaczenie doprowadza do raka. (Oczywiście oprócz palenia
papierosów.)
__________________________________
Koty często śpią na ziemi, choć mają fotele,
krzesła, poduszki. Dawno temu zauważyłam, że leżenie na trawie dodaje sił
witalnych i energii. Jak w staroruskich bajkach „O wojach i witeziach”...
Koty wiedzą to,
jak widać, lepiej od ludzi. No bo kto z zaganianych codziennie kładzie się na
ziemi, na trawie?
A w Australii
nawet w miastach jest to możliwe, wszędzie trawniki, często siedzą, czy leżą na
nich najczęściej zakochane pary, bo to dozwolone.
Za to w Polsce
pewnie wciąż istnieją tabliczki z napisem ”Nie deptać trawników”.
Bo w Polsce wciąż
wszystko na pokaz, nie do używania...
___________________________________
W okolicach dwudziestki (tzn. przed i po) pasjami
lubiłam jeździć na wycieczki. Byle uciec z Warszawy. Wkładałam czarne drelichowe farmerki (jeansów nie
było), podkoszulek, koszulę flanelową w kratę, jakiś sweter związany w wokół
talii, trampki czy pepegi, plecak i w drogę!
Nie miałam
najmniejszego pojęcia jakie niebezpieczeństwa mogą mi grozić na bezludziu.
Ale to były
jeszcze czasy w miarę normalne. Można było jeździć autostopem i nie zostać
zgwałconą i zamordowaną. Zresztą na wędrówkach, czy na stopie zawsze ktoś mi
towarzyszył, ale bywało, że zostawałam całkiem sama.
Mimo to, nigdy
nic mi się nie stało. Myślę, że zawdzięczam to, nie tylko w miarę spokojnym
czasom, ale i moim duchom opiekuńczym, które zawsze podpowiadały mi co robić i
jak wybrnąć z najtrudniejszych sytuacji.
_______________________________________________
Pod oknem mojej
sypialni, w moim jak sądzę ostatnim mieszkaniu w Australii, mam spadzisty dach,
pokryty ceglastą dachówką. Często siedzę późno w nocy i robię coś na
komputerze, przy zasłoniętych oknach.(Na zdjęciu nie ma firanki, bo to już potem, zasłonę wyrzuciłam...)
Którejś nocy usłyszłam za oknem kroki. Ufolud? No bo kto spacerowałby po pochyłym dachu?
Najeżona, jednak wstałam i nagle rozsunęłam firankę.
Czarny kot z
białymi ozdobami zobaczywszy mnie zamarł bez ruchu, z wyciągniętą w powietrzu
przednią i tylną łapą. Staliśmy tak jak zaczarowani (on z tymi łapami w
powietrzu, praktycznie stojąc na dwóch pozostałych) z pół minuty, patrząc na
siebie w absolutnym zaskoczeniu.
W końcu
powiedziałam mu, że jest piękny i że go kocham, więc poszedł swoją drogą...
__________________________________________________
Starzy jesteśmy wtedy, kiedy większość ludzi
wolałaby, żebyśmy nie żyli. (William
Wharton)
Prawda jakie to
smutne i niesprawiedliwe? A jednak każdego to czeka.
_______________________________________________
W podróżowaniu fantastyczne jest między innymi to,
że człowiek przekonuje się, ilu jest na świecie dobrych, uczynnych ludzi” (William Wharton)
To jest oczywista
prawda. Spotkałam wielu takich ludzi na swoich wędrówkach.
Pamiętam nawet
tak dziwne zdarzenie, gdy kiedyś spędzając noc na dworcowej ławce, głodne, z
koleżankami usiłowałyśmy finką otworzyć puszkę sardynek. I jakoś nam się to nie
udawało...
Nieproszony,
wziął z naszych rąk puszkę siedzący niedaleko wieśniak i tak rąbnął lewą ręką w
trzymającą finkę prawą, że rękojeść przebiła mu dłoń. Z ręki lała się krew, ale
on otwierał puszkę, aż do końca, jakby nie czując bólu. Po czym z uśmiechem
wręczył nam otwartą (zakrwawioną...) puszkę.
Ile razy chłopi
na wsi ofiarowywali nam noclegi we własnych łóżkach, sami chcąc iść na siano?
Co prawda, w końcu nigdy nie godziliśmy się na to i to my szliśmy spać do
stodoły. A ile razy dostawaliśmy chłopski obiad, owoce, mleko, chleb? – nigdy
nie chciano od nas za to pieniędzy.
Taki kiedyś był
polski naród. Taki był naród w byłej Jugosławii. Nie wiem jak jest teraz?
W Australii, w
country jeszcze można spotkać dobrych ludzi.
Dwadzieścia lat
temu, mój eks robiący wtedy przeprowadzki, jechał truckiem przez niezamieszkałe
tereny. Truck mu się rozkraczył, tzn. motor wysiadł. Za jakiś czas przejeżdżał
Ozi, sam się zatrzymał, wziął eksa do domu, nakarmił, napoił, przenocował i
załatwił transport ciężarówki do Sydney.
Myślę, że dziś w
Australii nadal tak się zachowują ludzie z country.
Ale na świecie
już jest całkiem inaczej.
________________________________________________
Za to mój młody znajomy wędrownik – fotograf miał
zupełnie inną przygodę w country. Oto pojechali w czwórkę, jedną terenówką (błąd!) na pustynię w środku
Australii i motor im wysiadł. 60 albo
więcej stopni ciepła, żadnych drzew i pusta droga. Po paru godzinach zatrzymało
się auto, okazało się, że kierowcą jest Polak. Obiecał w najbliższej osadzie
poprosić o pomoc. Nie poprosił, bo żadna pomoc nie nadeszła.
Chłopcy mało nie
umarli z wycieńczenia i dopiero w nocy auto pełniutkie Aborygenów, (potrafi ich
jechać ośmiu), doładowało jeszcze ich czwórkę. A potem ściągnęli auto i
naprawili. Może to cywilizacja wypacza ludzkie współczucie?
_______________________________________________
Jak on się ładnie uśmiecha: prosto w moje serce. (William Wharton)
________________________________________
Degrengolada – to słowo kojarzy mi się z ciastkiem, taka czekoladowa
rolada z kremem... Ale niestety znaczy to upadek moralny, staczanie się. Z
ciastkiem ma tylko wspólne to, że krem jest tłusty i można się na nim
poślizgnąć.
____________________________________________
Adrianna
Godlewska-Młynarska, żona Wojciecha, we
wspomnieniach napisała, że warszawskie osiedle „za żelazną bramą” było modne i
kultowe. A mieszkanie na tym osiedlu było czymś nadzwyczajnym(?!). Skąd jej to
przyszło do głowy?
Blokowisko „za
żelazną bramą” były niesłychanie brzydkie, maleńkie mieszkania, maleńkie
balkoniki. Samo miejsce nieciekawe, z pewnością niemodne.
Były to
mieszkania dla zwykłych śmiertelników, niewyróżnionych przez los.
Klasą było
osiedle Sady Żoliborskie w pięknej zieleni, pokazywane De Goullowi, za czasów
jego wizyty w Polsce, bloki w samym centrum, a potem nowe zabudowania dalszego Mokotowa.
Osiedle „za
żelazną bramą”, nie było w niczym lepsze od Muranowa. Może nawet gorsze, bo w
blokach na Muranowie, też brzydkich, mieszkania jednak były większe i
solidniejsze.
_________________________________________
Nigdy nie lubiłam Rolling Stonsów. Ich muzyka była dla mnie za prosta. Mick
Jagger beznadziejny, śpiewał nijako, wydzierał się tylko rozdziawiając buzię,
nie miał pojęcia o improwizowaniu. Jego sposób poruszania się na scenie - okropny.
Chodził z kąta w kąt, jakby nie wiedział co ma ze sobą zrobić.
Tak samo (dla
mnie..) ich życie prywatne było beznadziejne jak i ich muzyka. Zmiany partnerek
i partnerów (bioseksualność), narkotyki, alkohol.
A wciąż mają
swoich wielbicieli wydzierających się na ich koncertach, choć wyglądają jak zużyci
dwustuletni starcy, mając około siedemdziesiątki. Twarze pomarszczone jak
wysuszone kartofle, ręce wykrzywione artretyzmem.
Nigdy nie byłam
na żadnym ich koncercie, bo szkoda by mi było czasu. A ciekawa jestem, czy ich
wierni wielbiciele wyglądają tak samo?
____________________________________
W latach sześćdziesiątych skomponowałam kilka
piosenek, które nawet podobały się młodzieży słuchającej moich zespołów w
warszawskich Domach Kultury. Zapisywali słowa autorstwa mojej przyjaciółki i podśpiewywali z nami na
koncertach.
Ale jakoś czułam,
że nie są to ...arcydzieła, choć wpadały w ucho, więc przestałam komponować.
Wolałam odtwarzać doskonałe utwory.
Zdjęcie z gazety, Zacisze 1968r.
Gdy rzuciłam
elektryczną gitarę, która tak naprawdę nie była moim instrumentem, przeprosiłam
się z klawiszami, najpierw były to hammondy, potem keybordy: technics i
wreszcie korgi – ale do komponowania nie
wróciłam, wciąż brak mi było prawdziwego natchnienia. Za to aranżowałam - myślę
interesująco - i najważniejsze: nauczyłam się improwizować. Dorabiałam solówki.
Mogłam też długo grać jakieś nagle komponowane tematy i improwizować na ich
temat. Nadawałabym się do pracy w sklepach z keybordami, ale tam trzeba było
nosić te instrumenty...
Tak, że w muzyce
byłam odtwarzaczem i ...poprawiaczem.
Natomiast twórcą byłam dopiero w poezji. Łatwiej
oddawałam przeżycia słowem niż muzyką.
____________________________________________________
Dziwna sprawa. Gdy chodziłam do liceum, miałam
prawdziwy bagnet z czasów II wojny światowej.
Chłopcy z czarnej
jedynki z Reytana, z harcerskiej drużyny, z którą przyjaźniła się moja żeńska
drużyna 183-cia (charakteryetyczne chusty: niebieskie jak ultramaryna, z
czarnym frędzlami z lasoty), mieli kilka takich bagnetów. Nosili je przy
paskach, zamiast finek.
Strasznie mi to
imponowało, poprosiłam o taki bagnet i jakoś mi skombinowali... Miał
niedozwoloną długość, drewnianą rękojeść i czarną gumową pochwę.
Dla mnie miał
stanowić obronę „w razie czego”... Czasem używałam go zamiast finki, ale
najczęściej z dumą nosiłam przy harcerskim mundurku. Zresztą, głównie nosiłyśmy
harcerskie bluzy i czarne farmerki, więc bagnet pasował.
Ale nosiłam go
też prywatnie. Do spódnicy, pod kurtką. Dla obrony, „w razie czego”, bo
zdarzało mi się wracać po nocy pustymi ulicami. Chociaż na szczęście nigdy nie
zdarzyło mi się to „w razie czego...”
Nie mam pojęcia
co się stało z bagnetem. Zupełnie wyleciało mi z pamięci jak on wyleciał z
mojego życia i kiedy to się stało. Tak samo jak nigdy nie dowiedziałam się skąd
chłopcy z Reytana mieli takie bagnety i czy były one kiedykolwiek używane w czasie
wojny, czy też przeleżały wojnę nietknięte.
_____________________________________________
Jan Paweł II zmarł 2.04.05 o godzinie 21.37.
Data daje w sumie
11, a godzina 13. Liczby dla mnie oznaczające coś ważnego, choć nie wiem co. A
tak w ogóle to liczby magiczne.
________________________________
Nie pamiętam już który to był rok, gdzieś połowa
pierwszej dekady 2000 roku. W Sylwestra było plus 45 stopni. Ponoć rekord od 1939 roku. Można było
tylko leżeć i ledwo żyć...
Najwięcej
ucierpiały rośliny. Słońce je spaliło. Końcówki gałęzi i liście uschły,
niektóre całkowicie. Połowa liści na drzewach, krzakach i kwiatach była sucha i
skręcona. Nawet sośnie na czubkach gałęzi igły opadły w dół jak długie spódnice
baletnic, zamiast radośnie sterczeć do góry.
W prasie i w
internecie coraz więcej pisze się, że istnieje broń meteorologiczna, która może
powodować tsunami, susze, upały, cyklony, sztormy itp. Prawdziwie
terrorystyczna broń. Nie można się jej przeciwstawić, a cierpią niewinni.
_________________________________________
_________________________________________
Uwaga na oczy! Długie przebywanie w sztucznym
oświetleniu i wpatrywanie się w ekran telewizora, może doprowadzić do
zwyrodnienia plamki żółtej, nazywanego zespołem AMO. Może on doprowadzic nawet do utraty wzroku.Wpływ
na to ma także zanieczyszczone środowisko.
W Polsce jest
preparat Maxivision, który pochłania UVA i UVB, neutralizuje wodne rodniki, poprawia
mikrokrążenie i dotlenienie w gałce ocznej.
Jak się nazywa
odpowiednik tego preparatu w Australii, nie wiem.
___________________________________________
Klenczon nie tylko był moim idolem muzycznym. Także był typem chłopaka jakiego chciałbym mieć. Ale nie było takiego w moim otoczeniu. I w związku z tym zakochiwałam się w zupełnie innych chłopakach. Do tego nie muzykach...:)
________________________________________
Kiedyś, gdy byłam chora na grypę, przyszedł do
mnie lekarz wyglądający jak książę z bajki z 1001 nocy. Czarne włosy do ramion, czarne oczy,
piękna twarz, wysoki i smukły, ubrany w długi czarny płaszcz i gdy biegł po
schodach do mojej sypialni, najpierw poczułam silny zapach drogich, dobrych męskich
perfum.
Lekarz zresztą miał
też dobrą nowinę, bo po zbadaniu powiedział ”wyjdziesz z tego”.
Zastanowił
mnie silny zapach jego perfum. W moim
mieszkaniu zawsze są na przestrzał pootwierane okna i drzwi. Ale w niektórych
mieszkaniach można się udusić, więc może to takie zabezpieczenie lekarza z
bajki, przed prozaicznymi smrodkami?
______________________________________________
Zawsze mnie śmieszy mycie jakichś kawałków ciała,
jeśli mamy wannę, czy prysznic. Całe ciało brudzi się, więc co mi z tego, jeśli jedna część jest umyta, a druga
pozostaje brudna? Wielu ludzi robi to samo, nie tylko z myciem...
_____________________________________________________
Książki są wspaniałe, bo głównie dzięki nim
następuje wymiana ludzkich myśli.
W rozmowie tylko
przyjaciele zwierzają się sobie, w książkach nieznani autorzy odsłaniają swoje
najgłębsze uczucia nieznanym czytelnikom.
Dziś internet ze
swoimi blogami robi coś podobnego... Pewnie stąd ta niesamowita popularność
internetu. Wniosek, ludzie chcą się zwierzać, ale nie zawsze mają komu.
A na necie, w tym
milionowym tłumie, mogą znaleźć się osoby myślące podobnie.
(Nie mam tu na
myśli psycholi wypisujących obleśne komentarze...)
____________________________________________
Niebieskooka. Kiedyś byłam niebieskooka...
Na Poznańskiej w
Warszawie był sklepik z prywatnymi kosmetykami i tam kupowałam niebieski,
szafirowy i granatowy tusz do rzęs.
Pędzelkiem
robiłam kreski, ale i rzęsy malowałam na niebiesko, czy granatowo. Powieki
jakąś niebieską szminką lub pudrem. Tylko w kącikach wewnętrznych srebrny
błysk. Całe oko było niebieskie na zewnątrz i ...wewnątrz...
Było to w tamtych
czasach niespotykane, więc gdy tak wymalowana jechałam tramwajem, czy
autobusem, to wszyscy się na mnie gapili. Wobec czego z uśmiechem pokazywałam
im język, co powodowało, że odwracali głowy.
Potem bywałam też
zielonooka (zależnie od sukienki), bo moje oczy są w 3 kolorach, od żółtego
przez zielony do niebieskiego. ( Dziwne. Choć żółtego na szczęście ledwo ledwo.)
Gdy chodziłam do
szkoły muzycznej byłam na śpiewie dodatkowym i musiałam zdawać egzaminy ze
śpiewu operowego. Gdy wchodziłam do sali egzaminacyjnej, dyrektor zasłaniał
oczy ręką i śmiał się. Bo „śpiewaczka
operowa” miała mini spódniczkę, białe, koronkowe pończochy, długie włosy z
grzywką do oczu - wyprasowane żelazkiem i na niebiesko wymalowane oczy.
Bigbitówa w całej krasie, śpiewająca mezzosopranem z barwą altu, arie operowe.
Śp. prof.
Waśkiewiczowa, zawsze błagała mnie przed egzaminem: „Elżuniu, nie maluj sobie
oczków na niebiesko!” Ale bezskutecznie, nieumalowana czułabym się jak naga.
Wobec czego, za
te niebieskie oczy i za fakt, że za nic nie mogłam się przemóc i trzymać - modą
śpiewaczek - splecionych na brzuchu rąk, dostawałam na egzaminach czwórkę, choć
profesorka zawsze dawała mi z przedmiotu piątkę.
Śpiew operowy
przydał mi się, bo potem śpiewając piosenki miałam już wyrobioną skalę i
ustawiony głos, ale interpretacji uczyłam się słuchając i to przez całe życie.
Natomiast
Niebieskooka Czerwonych Gitar jest piosenką z czasów II wojny światowej. Nie o
mnie więc (he, he...) bo się w czasie wojny dopiero urodziłam.
____________________________________________
Wiecie co jest najgorsze w starzeniu się? Stajesz przed lustrem i bardzo się sobie
nie podobasz. I zaraz myślisz: „...a będzie jeszcze gorzej...”
______________________________________________
Czy sen może zadecydować o życiu? U mnie właśnie tak
się stało...
Miałam lat
dwadzieścia na początku i którejś nocy przyśnił mi się taki sen: siedzę w
restauracji na świeżym powietrzu, pełno kwiatów, drzew i krzewów, atmosfera
nadmorska. Podchodzi do mnie kelner i pyta, czy chcę jedną szklankę bardzo
dobrego, mocnego czerwonego wina, czy też pełną butelkę, ale wina młodego,
niedojrzałego, różowego.
Pomyślałam sobie,
że jednak lepsza pełna butelka i ją wybrałam.
Tak potem było w
życiu... Miłości niedojrzałe, krótkie, za to sporo...
Dziś wybrałabym
jedną szklankę. Ale na taką decyzję mogłam się zdobyć dopiero po czterdziestce.
_________________________________________
Miałam przygodę z filmem animowanym. Mojej przyjaciółki szwagier – Tadeusz Janik
był reżyserem filmów animowanych. Kiedyś dał nam do wypełniania rysunki przez
niego wykonane na celuloidzie. My wypełniałyśmy je akrylikiem. Pamiętam, że
zarobiłam na tym 500 zł. Co było niezłą sumką dla studentki... (W latach
sześćdziesiątych.)
Film nazywał się
„Uwaga” i dostał główną nagrodę dla filmu animowanego, na festiwalu w Wenecji.
Widziałam go potem w kinie.
____________________________________
Tajemnica i niedopowiedzenie dobrze służą pewnym
sprawom. Zamiast wyjaśniać lepiej je przeżywać. (Jose Saramago pisarz portugalski – Nobel 98)
Niewątpliwie tak
jest ciekawiej i frapująco. Ja jednak wolę wyjaśniać tajemnice. Ułatwia to życie.
______________________________________
Komputer dla tych, którzy na codzień z nim obcują
staje się częścią życia.
Kiedy się zepsuje
i kilka dni go nie ma, nagle mamy za dużo swobody...
Jest to dowód, że
to zwykły złodziej czasu, który można by przeznaczyć na coś pożyteczniejszego,
jak chociażby spacer, czy jakikolwiek wypad w przyrodę.
A tak pracujemy
na nim godzinami, sztywnieją nam karki, bolą kręgosłupy, a jak go nareszcie nie
ma, to nam żal... Uczucie nielogiczne, ale realne.
______________________________________________
Lubię stare domy, są solidne, w lecie chłodne, w
zimie ciepłe, mają atmosferę.
Ale stare szkoły są okropne! Jak z najgorszych powieści Dickensa.
Nowoczesne szkoły lepiej działają na psychikę ucznia.
____________________________________
Zazdrość. Właściwie nie znam tego uczucia. Nie zazdroszczę nikomu bogactwa, talentu,
szczęścia, rozumu, sławy, urody, zdrowia, kondycji itp. Mam co mam i cudze mnie
nie pociąga. Cieszę się natomiast jeśli ktoś wygra w totka, dostanie spadek,
kupi sobie dom, zakocha się szczęśliwie, stworzy coś wspaniałego...
Chcę, żeby
wszyscy na świecie byli zdrowi, mieli swoje mieszkania, pracę, partnerów,
przyjaciół. O to się codziennie modlę. (Choć Bóg wcale nie spełnia mojej
prośby. ..)
Jedyna zazdrość
jaką kiedykolwiek czułam była o aktualnego faceta. Jeśli był mój, miał być
tylko mój. Jeśli zwracał uwagę na inne dziewczyny, dawałam mu wolną rękę, ale
obserwowałam i ...nie raz kończyłam znajomość. Ale to właściwie nie była
zazdrość, bo partnerstwo musi być
idealne. Od złego partnerstwa 100 razy lepsza samotność. A w końcu i tak zawsze
jesteśmy samotni, nawet w tłumie.
(Nie rozumiem
Plejadan, gdzie prawo pozwala mężczyźnie mieć dwie żony, dwie rodziny, dwa
domy. Nigdy nie zgodziłabym się na taki układ.)
I odwrotnie,
nawet jeśli spodobałby mi się mężczyzna mający już partnerke, nigdy nie
podeszłabym nawet do niego. Jeśli mężczyzna wybrał kobietę, to tylko jakaś bez
dumy i honoru będzie próbowała go odbijać.
Spotkałam w moim
życiu taką jedną. Cudzy chłopak, mąż dzieciaty, kochanek – nie miało to dla
niej znaczenia. Potrafiła się dzielić... Poza tym nie była spostrzegawcza,
odkrywała faceta dopiero przez oczy jego partnerki.
Jej występki
napełniły mnie wstrętem do wszystkich podobnych jej ludzi (bo są i tacy faceci).
Ale też i do tych bezwolnych, którzy jej ulegali. Choć tym ostatnim zależało
tylko na przygodzie.
Ludzie sobie
przeznaczeni wybiorą tylko siebie i nikt inny nie będzie dla nich istniał.
Dlatego zazdrość
o partnera w prawdziwym związku nie powinna zaistnieć. Jeśli jest, to znaczy,
że najwyższy czas się rozejść. I to na wszystkie kolejne życia.
Wybaczanie zdrad
jest bez sensu i nic nie daje oprócz cierpienia.
Być z kimś za
wszelką cenę? Po co?...
__________________________________________
Nie piłam, nie ćpałam. Nawet nie zapaliłam skręta. Nie czułam powołania do narkotyków, choć
uczucie po nich jest podobno przedsmakiem śmierci, która jak wiemy jest
wybawieniem (?).
Za to papierosy
wdychałam przez pięć lat. Zdenerwowana, potrafiłam odpalić naraz całą paczkę. A
rano był kac, gorszy od alkoholowego.
Od jednego dnia
odstawiłam papierosy, żeby już nigdy nie zapalić. Dlatego nie rozumiem ludzi
mających nałogi.
________________________________________
Błękitne łubiny - do dziś uwielbiam ich wygląd i
zapach. Pole takich
łubinów po raz pierwszy w życiu zobaczyłam w Kartuzach. Ponoć mają trujący (jak
konwalie) zapach.
Mając 20-ścia lat
wymyśliłam sobie, że jak będę bardzo nieszczęśliwa, połóżę się w takim polu
łubinów i zasnę na wieki... Na nieszczęście miałam wtedy sporo, równie durnych
pomysłów... (Które moim chłopcom wydawały się szalenie oryginalne... Jeden
nawet pojechał do Kartuz, żeby zobaczyć to łubinowe, błękitne pole...)
Ale łubiny zawsze
są dla mnie piękne, muszą być jednak tylko w tym błękitno-fioletowym kolorze.
Noooo... to są inne zdjęcia, ale tamtego wspomnienia nie uchwyciłam na fotografii, a to są cudze wspomnienia...
Na zawsze zapisał
mi się w pamięci taki obrazek, sprzed 48 lat: piaszczysta droga, skraj lasu i
pod nim kwitnące błękitne łubiny. Droga niknie w lesie, zapada zmierzch...
_______________________________________
PERFUMY. W naszym domu w Skierniewicach, na tremie
stała półlitrowa, szafirowa szklana butla po perfumach Soir de Paris. Pewnie kiedyś była pełna, po wojnie już
pusta. W tym domu właściwie mieszkałam tylko 4 lata, ale sporo z niego
pamiętam. Butla była pusta nie wiadomo od ilu lat, a wciąż silnie, słodko
pachniała.
Gdy już
mieszkałam w zniszczonej i spalonej Warszawie,
na ul. Pańskiej przy dawnym placu Marchlewskiego, w dzielnicy zwanej
dzikim zachodem, był targ. Matka często posyłała mnie po śmietanę, owoce, czy
warzywa. Czasami po szkole sama lubiłam tam chodzić i oglądać stragany.
Największą atrakcją (oprócz tzw. „pańskiej skórki”
– przysmaku, którego przepisu nie znam do dziś) był facet mieszający perfumy. Robił z tego prawdziwie cyrkowe przedstawienie. Stał na podwyższeniu, na
stoliku miał pełno pustych buteleczek po perfumach, na podłodze wielkie butle
fryzjerskiej toaletowej wody, w rękach gumową gruszkę-rozpylacz. Bez przerwy
gadając mieszał wody toaletowe, wlewając wszystkich zapachów po trochu do
jednej buteleczki. Litr takiej wody kosztował 12 zł. Maleńkie buteleczki
mieszanki sprzedawał po 5, 6 złotych. Dobrze na tym zarabiał, choć zapach
takiej mieszanki musiał być straszliwy. Ale robił to tak fascynująco, że wszystko
kupowali. Mogłam godzinę stać i gapić się na niego...
Miałam 8-9 lat,
nie było żadnych rozrywek, kino raz w tygodniu. Z chłopakami bawiliśmy się na
gruzach w wojnę, więc zapach tych perfum w mojej wyobraźni był niebiański...
Gdy już zdawałam maturę, na rynek rzucono perfumy „Być
może”. Nie był to mój
zapach, ale idealnie pasował do mojej przyjaciółki, wysokiej, długonogiej jak
modelka, blondynki. Ja używałam wtedy perfumy Kankan, które kojarzyły mi się z
niespełnieniem.
Moje notesiki z
tamtych czasów jeszcze pachną Kankanem...
W latach sześćdziesiątych w kioskach zaczęły się
pokazywać zagraniczne magazyny dla kobiet i dziewcząt i tam znalazłam reklamę
perfum Imprevu, które
wreszcie kupiła mi przyjaciółka za bony w pewexie. Dolary przysyłał jej czasem ojciec mieszkający w Sydney,
którego nigdy w życiu nie poznała osobiście. Za to ja go poznałam, niedługo po naszym
przybyciu do Australii. Był najbardziej znanym w Polonii tancerzem towarzyskim
i maratończykiem, co roku startującym w maratonie zaczynającym się na moście
Habour Bridge.
W Jugosławii odkryłam perfumyTabac, ale to
zupełnie inny zapach niż ten znany Tabak
dla mężczyzn. To
był wyłącznie jugosłowiański Tabac dla kobiet, w miniaturowych buteleczkach.
Pachniał cytrynowo-miodowo, mocno i niepokojąco.
Ale najpiękniej pachniały lawendowe olejki, które
na straganach sprzedawały wieśniaczki w Dubrovniku. Nigdy potem nie znalazłam żadnego olejku o tak
intensywnym zapachu. Widać lawenda nad Adriatykiem ma swój własny zapach. Suche
bukiety lawendy woziłam przez całe granie w Jugosławii, a bukiet zawieszałam
nad łóżkiem.
Jak już grałam w enerdowie znalazłam perfumy
Astrid. Były takie dla kobiet, a Marian dla mężczyzn. Pachniały cytrynowo i niepokojąco. Polakom nie
chcieli sprzedawać, trzymali je pod ladą i musiałam stać tuż za Niemcem, żeby
je zdobyć - jeśli sprzedawczyni wyciągała ze skrytki perfumy dla niego, musiała
sprzedać także mnie.
W Jugosławii poznaliśmy
parę Szwajcarów Polaków - Astrid i Mariana. Ona była chemiczką i robiła także
perfumy. Jeździła na zjazdy chemików do wschodniej Europy.
Po latach nie
miałam już z nimi kontaktu, ale myśle, że to były perfumy jej kompozycji.
Perfumy piękne, ale Marian porzucił Astrid dla młodszej kobiety - samo życie...
W Australii zaczęły mi się podobać męskie perfumy
Pier Cardena o piżmowym zapachu i Aramis prawdopodobnie z feromonami, bo
przyciąga kobiety. Używał
je mój eks, w czasie gdy się rozwodziliśmy. Perfumy lubiłam, ale do eksa mnie
nie przyciągnęły. To ja mu wysłałam papiery rozwodowe.
Dziś najlepiej lubię i używam Contradiction Kevina
Klaine (zaprzeczenie).
Ale coraz trudniej je znaleźć, bo moda na zapachy także mija i wciąż pojawiają
się nowe.
Zapachy nieodłącznie
wiążą mi się ze zdarzeniami w życiu. Jak przychodzą wspomnienia, czuję ich
zapach. Albo odwrotnie: poczuję zapach i napływają wspomnienia...
______________________________________
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz